Mimo że był nadal zielony, Hincus uśmiechnął się zarozumiale.
— Co nieco się potrafi — powiedział. — Nie gorzej niż wasi ludzie, szefie. Po pierwsze, Belzebub wszędzie taszczy ze sobą swój okuty kufer. Drugiego takiego nie ma na świecie. Dalej wszystko było proste. Wypytywałem, dokąd ten kufer pojechał. Po drugie, Belzebub rzuca forsą na prawo i lewo. Gdziekolwiek przyjeżdża, ludzie tylko o nim gadają… No i wyśledziłem go. Co jak co, ale… na swojej robocie to ja się znam! No a to, że z Barnstockre’em dałem plamę, nic dodać, nic ująć, zamydlił mi stary oczy, żeby go szlag trafił. Te jego przeklęte landrynki… I jeszcze wchodzę do holu, siedzi tam sam jeden, myśli, że nikt go nie widzi, w rękach trzyma drewnianą lalkę. I co on z tą lalką wyprawiał, Boże kochany! Tak, nie ma co gadać, strzeliłem kulą w płot…
— No a po trzecie, zawsze jest przy nim ta kobieta — powiedziałem w zamyśleniu.
— Nie — odparł Hincus. — Kobieta, szefie, wcale niekoniecznie. Wcale nie zawsze jest z nim. Dopiero kiedy trzeba iść na robotę, on ją skądś wyciąga… Zresztą to w ogóle nie jest żadna kobieta, tylko też coś w rodzaju wilkołaka. Gdzie się ona podziewa, kiedy jej nie ma — tego nikt nie wie.
Nagle złapałem się na tym, że ja, solidny i doświadczony policjant, siedzę tu i z całkowitą powagą omawiam z obłąkanym bandytą rozmaite brednie o wilkołakach, czarownikach i czartach. Niepewnie spojrzałem na Simoneta i nieoczekiwanie stwierdziłem, że fizyk zniknął, a zamiast niego w drzwiach stoi oparty o framugę właściciel hotelu z winchesterem pod pachą. Od razu przypomniałem sobie wszystkie jego aluzje, wszystkie jego bajdy o zombi i jego gruby wskazujący palec wykonujący znaczące gesty. Zawstydziłem się jeszcze bardziej, zapaliłem papierosa i z udaną surowością powiedziałem:
— Tak. Wystarczy. Czy widziałeś już kiedyś tego jednorękiego?
— Jakiego jednorękiego?
— Siedziałeś obok niego przy stole.
— A, tego, który żarł cytryny… Nie, nigdy. A bo co?
— Nic — odpowiedziałem. — Kiedy miał przyjechać Champion?
— Czekałem wczoraj wieczorem… Nie przyjechał. Teraz rozumiem… Lawina…
— No a na co liczyłeś, durniu, kiedy rzuciłeś się na mnie?
— A co miałem robić? — zapytał Hincus smętnie. — Niech pan sam pomyśli, szefie. Miałem czekać na policję? Jestem znanym człowiekiem, dożywocie mam zapewnione. No to zdecydowałem, że rozbroję pana, załatwię kogo trzeba, a sam ucieknę do wąwozu… Albo sam sobie jakoś poradzę, albo Champion mnie zabierze. Przecież Champion też teraz nie śpi, szefie. Nie tylko policja ma samoloty…
— Ilu ludzi ma przyjechać z Championem?
— Nie wiem. Co najmniej trzech. Jasne, że wybrał najlepszych.
— No dobra, wstawaj — powiedziałem i nie bez trudu wstałem sam. — Idziemy, muszę cię zamknąć.
Hincus, sapiąc i stękając, podniósł się z podłogi. Razem z Alekiem sprowadziliśmy go na dół kuchennymi schodami, żeby nikogo nie spotkać po drodze. Ale w kuchni wpadliśmy na Kaisę, która na mój widok z piskiem schowała się za kuchnię.
— Cicho, idiotko! — surowo powiedział właściciel. — Przygotuj gorącą wodę, jodynę, bandaże… Tutaj, Peter, wsadzimy go do piwnicy.
Obejrzałem piwnicę i spodobała mi się. Drzwi zamykały się z zewnątrz na kłódkę, były mocne i solidne. Innych drzwi ani nawet okien w piwnicy nie było.
— Będziesz tu siedział — powiedziałem Hincusowi na pożegnanie — aż przyleci policja. I nie próbuj żadnych numerów, zastrzelę na miejscu.
— No tak! — zaskomlał Hincus. — Puchacza pod klucz, a tamten chodzi sobie na wolności, po nim wszystko jak po gęsi woda… To niesprawiedliwie, szefie, jak Boga jedynego… I ranny jestem, i głowa mnie boli…
Nie zamierzałem z nim gadać, zamknąłem drzwi i klucz wsadziłem do kieszeni. W mojej kieszeni zgromadziła się nieprzebrana mnogość kluczy. Jeszcze parę godzin, pomyślałem, i wszystkie klucze, jakie tylko są w tym hotelu, będę nosił przy sobie.
Potem przenieśliśmy się do biura. Kaisa przyniosła wodę i bandaże, a Alec zabrał się do opatrywania moich ran.
— Jaka broń jest w hotelu?
— Winchester, dwie dubeltówki, pistolet…
— Tak — powiedziałem. — Ciężka sprawa.
Dubeltówki przeciwko karabinom maszynowym. Du Barnstockre przeciwko najemnym mordercom. Zresztą gangsterzy nie będą się wdawać w strzelaninę. O ile znam Championa, rzuci z helikoptera jakieś zapalające paskudztwo i wytłucze wszystkich na śniegu jak kuropatwy…
— Kiedy byłeś na górze — oznajmił właściciel, wprawnie bandażując moje czoło — odwiedził mnie Moses. Położył na biurku worek z pieniędzmi, dosłownie worek, nic nie przesadzam, Peter, i zażądał, żebym natychmiast, przy nim, schował ten worek do sejfu. On, proszę ciebie, uważa, że w obecnej sytuacji jego majątek znajduje się w niebezpieczeństwie.
— A ty?
— A ja strzeliłem byka — przyznał Alec. — Nie zastanowiłem się i palnąłem, że klucz od sejfu jest u ciebie.
— Dziękuję, Alec — powiedziałem gorzko. — Teraz zacznie się polowanie na inspektora policji…
Zamilkliśmy. Cenevert owijał mnie bandażami, okropnie bolało, aż mdliło z bólu. Prawdopodobnie ten bandyta jednak złamał mi obojczyk. Radio chrypiało i trzeszczało, nadawali lokalne wiadomości. O lawinie w Wilczej Gardzieli nie powiedzieli ani słowa. Potem gospodarz odstąpił ode mnie na krok i krytycznie obejrzał swoje dzieło.
— No, teraz to wygląda mniej więcej przyzwoicie — oświadczył.
— Dziękuję — powiedziałem.
Zabrał miednicę i rzeczowo zapytał:
— Kogo ci przysłać?
— Niech to wszystko diabli wezmą — powiedziałem. — Chcę spać. Weź winchester, usiądź w holu i strzelaj do każdego, kto zbliży się do tych drzwi. Muszę pospać choćby godzinę, inaczej zaraz się przewrócę. Przeklęte wilkołaki.
— Nie mam srebrnych kul — łagodnie przypomniał Alec.
— Strzelaj ołowianymi i niech cię piekło pochłonie! I przestań mnie wreszcie zatruwać swoimi przesądami! Ta banda wodzi mnie za nos, a ty im pomagasz… Czy w tych oknach są okiennice?
Właściciel odstawił miednicę, w milczeniu podszedł do okna i opuścił żelazną żaluzję.
— Tak — powiedziałem. — Dobrze… Nie, nie trzeba zapalać światła… I jeszcze jedno, Alec. Poślij kogoś… Simoneta albo tę małą Brune… niech obserwują niebo. Wytłumacz im, że to sprawa życia i śmierci. Jak tylko zobaczą jakiś samolot, niech podnoszą alarm…
Właściciel skinął głową, podniósł miskę i poszedł do drzwi. Na progu przystanął.
— Chcesz mojej rady, Peter? — zapytał. — Ostatniej rady?
— No?
— Oddaj im tę walizkę i niech się wynoszą razem z nią do piekła, które ich zrodziło. Czy ty naprawdę nie rozumiesz, że jedyne, co ich tu trzyma, to ta walizka…
— Rozumiem — powiedziałem. — Co jak co, ale to rozumiem. I właśnie dlatego będę spać tu na krzesłach z głową opartą o twój przeklęty sejf i srebrną kulą rozwalę łeb każdego sukinsyna, który spróbuje odebrać mi walizkę. Jeśli zobaczysz Mosesa, możesz mu to powiedzieć, nie licząc się specjalnie ze słowami. Możesz go zawiadomić, że na zawodach strzeleckich brałem nagrody, strzelając z pistoletu. Skończyłem. Idź i zostaw mnie w spokoju.
Zapewne było to służbowe przestępstwo. Znikąd nie mogłem się spodziewać pomocy, gangsterzy zaś mogli przylecieć lada chwila. Mogłem liczyć tylko na to, że Champion nie ma teraz głowy do Belzebuba. Kiedy wczoraj wieczorem dotarł do zasypanego wąwozu, mógł w pośpiechu narobić głupstw — na przykład próbować porwać helikopter na lotnisku w Muir. Wiedziałem, że policja od dawna ma na oku tego bandytą, szczególnie po zeszłorocznej próbie majowego puczu, i moje nadzieje nie były tak zupełnie bezpodstawne. A poza tym naprawdę nie mogłem już się utrzymać na nogach. Przeklęty Puchacz ostatecznie mnie wykończył. Rozłożyłem pod sejfem gazety i jakieś sprawozdania, do drzwi przysunąłem biurko, a sam położyłem się z pistoletem pod bokiem. Zasnąłem błyskawicznie, a kiedy się obudziłem, było już po dwunastej.
Читать дальше