Wyuczony њwiata na wideotece Miіego Jake’a, nie mogіeњ mieж innych skojarzeс. Zakl№іeњ, splun№іeњ, kopn№іeњ liњcie: ledwo siк poderwaіy, zlepione, ciкїkie brudn№ wilgoci№ - zaraz opadіy; zatruta plwocina parku.
Po szerokich schodach weszliњcie na taras, ci№gn№cy siк wzdіuї caіej dіugoњci frontu budynku, wyіoїony kwadratowymi pіytami z biaіego marmuru. Uniosіeњ gіowк, spojrzaіeњ wzwyї: szara њciana nad tob№, szare niebo. Za mleczn№ szyb№ na drugim piкtrze - za kratami - rozmazana twarz dziecka.
- Szkoіa.
- Tak, Puтo. Szkoіa.
Bocznymi drzwiami wyszedі na taras starszy mкїczyzna w kitlu chirurga obficie poplamionym ciemn№ krwi№. Odetchn№і gікboko kilka razy; zauwaїyі was, zamrugaі, zaraz cofn№і siк do wnкtrza.
Dziwka odrzuciіa peta i post№piіa ku gіуwnemu wejњciu, wielkim szklanym drzwiom. Skinкіa na ciebie; teraz, byж moїe po raz pierwszy od bramy, patrzyіa widz№c. I uњmiechaіa siк lekko, w owej chwili niemal piкkna.
- Chodџ.
Zakup
- Chodџ.
Zaraz ciк powiesz№, Puтo, zawiњniesz na latarni, umrzesz, Puтo; taka jest prawda. Tu i teraz koсczy siк twoje їycie.
Ale jeszcze nie wierzyіeњ tym szeptom; i sіusznie. Choж juї staіeњ na dachu samochodu, juї czuіeњ szorstki sznur na szyi. Јysy naci№gaі go coraz mocniej. Przekrкciіo ci gіowк w lewo. Nadchodzili ku wam z tej strony dwaj mкїczyџni.
- Co znowu, Zazo? - spytaі blondyn z berett№. To on wydawaі tu rozkazy.
Zazo, niїszy z nadchodz№cych, pokazaі szybkim gestem: interes. Wyїszy, w okularach i pіaszczu, otwarcie taksowaі ciebie i dwуch czekaj№cych na swoj№ kolej na tylnym siedzeniu samochodu.
Blondyn przeіoїyі berettк do lewej i podaі Zazo rкkк. Przywitali siк w milczeniu.
- Chcк ich wykupiж - oњwiadczyі goњж w pіaszczu.
Od nagіego przypіywu nadziei zebraіo ci siк na wymioty, zgi№іbyњ siк w pуі, gdybyњ mуgі; szarpn№іeњ konwulsyjnie spкtanymi na plecach rкkami, nylonowa linka werїnкіa ci siк gікbiej w ciaіo: linka byіa zamiast kajdanek, ktуre okazaіy siк za duїe na wasze nadgarstki.
Zza kierownicy wysun№і siк chromy brodacz, od czкstego w№chania њniegu chronicznie zakatarzony; wstaі, poci№gn№і nosem, zakulaі. - Co jest?
- Mam go wieszaж? - zwrуciі siк do blondyna zdezorientowany іysy.
- Chwilк - machn№і pistoletem blondyn i skin№і na okularnika. - Pan jest z opieki spoіecznej czy co?
- Co za znaczenie? - mrukn№і okularnik wyjmuj№c z przepastnej kieszeni pіaszcza plik banknotуw o wielozerowych nominaіach. - Pan policjant, a prawa w tej chwili raczej nie strzeїe. Dziesiкж za kaїdego; tego z blizn№ nie weџmiemy, za stary.
Blondyn odwrуciі gіowк, zamrugaі w noc. Tak jak stali, obejmowali spojrzeniem ulicк do trzech przecznic w obie strony, a ty, z wysokoњci swego szafotu, warkocz№cego miкkko na jaіowym biegu, jeszcze dalej; jedynie wiatr bawiі siк na niej puszkami po piwie. To ostatnie rubieїe miasta, pobojowisko w wojnie z ekonomi№, budynki wielopiкtrowe w trakcie przybierania ochronnych barw ruin. Tylko cieni tu mnуstwo; tylko szczury sіychaж. I czasami poszum oddechu miasta wіaњciwego, ktуrego ponadchmurne menhiry dojrzysz i st№d, jak kontrolnymi ukіadami њwiateі w oknach apartamentуw znacz№ zimny mrok nieba - a noc jest prawdziwie poіudniowoamerykaсsko duszna i wilgotna.
- My tu nie handel prowadzimy - wycedziі policjant po sіuїbie. - Nie jesteњmy jakimiњ kidnaperami. My oczyszczamy miasto. To jest sіuїba spoіeczeсstwu.
- Taa, jasne, nie musi mi pan mуwiж kim jesteњcie. Ja chcк ich tylko wykupiж. Potraktujcie to jako datek od sponsora.
- Zazo, co to za pajac?
Zazo wzruszyі ramionami, strzykn№і њlin№ na popкkany asfalt.
- Jeџdzi po mieњcie i zbiera bachory, jeszcze jeden poњrednik; od chirurgуw, od alfonsуw czy kogo tam... Ma forsк. No to jak, miaіem go puњciж samopas?
Blondyn schowaі berettк do kieszeni pіaszcza niemal bliџniaczego temu okularnikowemu; nie zapinaі go, pod spodem miaі jedynie siatkowy podkoszulek, podczas gdy okularnik nosiі siк niczym jakiњ ciemny adwokacina.
- A na co ci oni? - zwrуciі siк pierwszy do drugiego.
- A na przek№skк. Co za znaczenie?
- Teї prawda. Dwadzieњcia.
- Dwanaњcie.
- Dwadzieњcia.
- Do widzenia.
- Zazo?
- O, pierwsi to wy nie jesteњcie, przy mnie zebraі z tuzin; tam stan№і furgonetk№.
- Dobra, wracaj, dwanaњcie. Hej, zdejmuj go! Zaіуї tego z blizn№.
Pieni№dze - palce - kieszeс.
- Jak on siк nazywa? - spytaі kupiec wskazuj№c ciк palcem ze zіotym pierњcieniem.
- Jak on siк nazywa?! - zawoіaі blondyn do chromego.
- Puтo.
- A ten drugi?
- A ten drugi?!
- Te, jak ciк woіaj№? - warkn№і kulawy tarmosz№c Juana; Juan, z uwagi na zwi№zane na plecach rкce oraz, widoczne њwietnie takїe w pуіmroku, rany i siniaki, nie mуgі siк jakoњ wygramoliж z samochodu. - Jak? Gіoњniej! Mуwi, їe Juan. O kurrrwa...!!
Juan rzuciі siк na kulawego, powaliі go i teraz, klкcz№c na jego piersi, wgryzaі mu siк w twarz. Kulawy miotaі siк po asfalcie, w straszliwym bуlu niezdolny do podjкcia obrony. Juan gryzі; krztusiі siк krwi№, ale gryzі.
Spanikowany blondyn siкgn№і do kieszeni, trafiі na pieni№dze, wygarn№і je z furi№ na ziemiк, wyszarpn№і berettк i przestrzeliі Juanowi gіowк.
- Szlag by to... - mamrotaі zbieraj№c banknoty.
Zazo i іysy usiіowali w poњpiechu zatamowaж krwotok kulawego; kulawy nie miaі juї nosa, a nie byі to jedyny ubytek w jego fizjonomii, sk№din№d i przedtem nie zniewalaj№cej.
Nie zd№їyіeњ przyjrzeж siк mu lepiej: skorzystawszy z zamieszania, zsun№іeњ siк z dachu wozu i teraz uciekaіeњ ku skrzyїowaniu. Gdyby nie bуl rozdartej skуry odbytu i rwanych przy kaїdym kroku skrzepуw krwi - nigdy nie daіbyњ siк zіapaж okularnikowi. A tak dogoniі ciк i w krуtkiej szamotaninie przewrуciі na asfalt, jeszcze zanim pokonaіeњ poіowк dystansu. Po czym zostaіeњ zawleczony z powrotem pod latarniк.
- Forsa za Juana - zaї№daі kupiec od blondyna. - Sam zeњ mu czachк rozpieprzyі.
- Spierdalaj.
- Za trupa mam pіaciж?
Blondyn przystawiі lufк beretty do lewego szkіa okularуw tamtego.
- Spierdalaj.
Twуj wіaњciciel tylko spojrzaі na kulawego, ktуry, przytrzymywany przez Zazo i іysego - a zataczaі siк i dosіownie leciaі im przez rкce - wymiotowaі przy kole samochodu w kaіuїк wіasnej krwi.
- Idziemy, Puтo.
Sprzedaї
- Idziemy, Puтo.
Stary Jacco potrz№sn№і tob№ za ramiк. Ten osiemdziesiкcioletni Indianin rzadko kiedy wymawiaі naraz wiкcej, jak trzy, cztery sіowa.
Cienisty chіуd parteru zrujnowanego puebla, stanowi№cego dom i zarazem miejsce pracy Jacco, zniechкcaі do wyjњcia w otumaniaj№cy upaі, pod mordercze promienie zenitalnego Sіoсca. Spaж, spaж; tutaj, w stercie postrzкpionych kocуw i wyblakіych poncho , wciњniкtej w cuchn№cy suszonym nawozem k№t obszernego pomieszczenia, odespaіeњ kaїd№ nocn№ godzinк spкdzon№ w ojczystym mieњcie na іupieїczych eskapadach i mкcz№cym czuwaniu w trakcie іowуw. Ile to juї czasu? - min№і tydzieс takiej sennej, zwierzкcej wegetacji w sercu meksykaсskiej pustyni, w milcz№cej goњcinie antypatycznego Jacco. Nocami, od zapachu narkotykowego zacieru wypeіniaj№cego wielkie kadzie ciemniej№ce pod przeciwlegі№ њcian№, nachodziіy ciк niepokoj№ce, chore wizje. Chіodnymi wieczorami zaњ, zachodami Sіoсca, ktуre nad meksykaсsk№ pustyni№ s№ bardzo piкkne, siadywaіeњ przed wapnem pobielan№ њcian№ puebla na ustawionej na dwуch kamieniach desce - i pіakaіeњ. Nikt nie patrzyі, byіeњ sam, Jacco gdzieњ pijany b№dџ upijaj№cy siк, wokoіo dziesi№tki mil wietrznego pustkowia, piasku koloru ochry, o zachodzie prawie karmazynowego - tam i wtedy mogіeњ pіakaж w poczuciu peіnego bezpieczeсstwa. Panowaі taki spokуj - taki wielki, њmiertelny, metafizyczny spokуj - їe byіeњ wуwczas w stanie wyobraziж sobie i uwierzyж nawet w to piekіo i niebo, o ktуrych opowiadaіy wam sinym њwitem stare prostytutki z Placu Generaіa.
Читать дальше