Mкїczyzna westchn№і, wyprostowaі siк, przeci№gn№і, ziewn№і.
- Co ja z wami mam... Boїe drogi - mуwiі do sufitu. - Wczoraj przesіuchiwaіem trzech portorykaсskich szczeniakуw, siedem, osiem i dziesiкж, co zgwaіcili i zakopali na њmierж zakonnicк, їaden nie umie pisaж, їaden nie zna ojca, їaden nie pojmuje o co ten szum... Synu, przecieї wiem, їe rozumiesz po angielsku; ale jak chcesz mogк przejњж na hiszpaсski. Przyprowadzк ci nawet faceta, ktуry szwargocze po portugalsku...
Brodacz przerwaі, bo wіaњnie rzuciіeњ siк na stуі, zіapaіeњ puszkк i zacz№іeњ j№ oprуїniaж szybkimi іykami; pіyn pieniі ci siк na brodzie, skapywaі na podkoszulek z Batmanem. Zaraz siк zakrztusiіeњ, pusta puszka wypadіa ci z r№k na podіogк.
- No. Dobre byіo? Chcesz jeszcze? Chcesz? Zaraz ci przyniosк. Powiedz tylko jak masz na imiк. Tylko tyle. Jak mam ciк woіaж. No. Przecieї musisz siк jakoњ nazywaж. Jesteњ gіodny? Frytki? Hamburgera? Odezwijїe-siк! Cholera, mam ciк oddaж њwirologom, o to ci chodzi? No i co tak wytrzeszczasz gaіy?
Mкїczyzna poklepaі siк po kieszeniach, znalazі gumк do їucia, jedno џdџbіo sam wetkn№і sobie do ust, drugie podaі tobie, ale nie wzi№іeњ.
- Mhm, mam juї doњж. Za tк forsк, co mi pіac№, nie staж mnie nawet na leczenie tych wszystkich nerwic, ktуrych siк tutaj nabawiіem. Przychodzк do domu i patrzк na wіasnego syna jak na przestкpcк. Szlag by to. Claire teї ma doњж. Wczoraj mi mуwi: wystrzкpiasz siк, czіowieku, jak stary dywan, jeszcze trochк, a szmata z ciebie zostanie. Wystrzкpiam siк, kapujesz, maіy? Szmata, ot co. A potem idк do pracy i wyciskam z trzech przedszkolakуw szczegуіy gwaіtu. Chryste, ja powinienem mieж sto patykуw dodatku za szkodliwe warunki pracy! Masz pojкcie? - byle skurwysyn z kok№ na rogu wyci№ga dziennie wiкcej, jak ja na miesi№c. A stary na mnie wrzeszczy: jak ciк jeszcze raz zіapiк na posterunku z nikotyn№ w іapie, to wylecisz w dwa kwadranse! To ja, cholera, wejdк mu jutro do gabinetu z zapalonym papierosem w gкbie i niech mnie wywala. Bіogosіawiony, kurwa, to bкdzie dzieс...
- Puтo.
- Cco? Coњ ty powiedziaі?
- Puтo. Woіaj№ mnie Puтo.
Teraz
Puтo њpi w przeszіoњci. Tam jeszcze widzi. Tam jeszcze jest czіowiekiem. Њlepy caіkowicie byіby jedynie wуwczas, gdyby pozbawili go rуwnieї wspomnieс obrazуw, lecz oni nie potrafi№ przeprowadziж selektywnej amnezji z rуwnie wielk№ precyzj№. W przeszіoњci wiкc widzi. Jest dwуch Puтo, a kaїdy temu drugiemu obcy. Kto zrozumie wіasne myњli sprzed godziny? Kto wytіumaczy siк z dnia minionego? Kto usprawiedliwi swe їycie? Їycie Puтo, tak bezksztaіtnie rozpeіzіe w jego pamiкci na wszystkie strony czasu i przestrzeni - on przecieї nie zna nie tylko godziny i dnia, ale nawet miesi№ca swych narodzin. Ojca, rzecz jasna, rуwnieї; ale takїe matki. Ta zaжpana dwunastolatka, ktуra wydaіa go na њwiat ze swego іona, zginкіa wkrуtce potem, topi№c siк w ulicznej kaіuїy, paraliїuj№co naszprycowana domowej roboty zacierem. Nigdy jej nie widziaі. Nie zna jej twarzy. Nie istniej№ jej fotografie. Ludzie z Miasta, z ktуrymi rozmawiaі, ciepіo j№ wspominali. Dobra dupa byіa. Woіali j№ „Јysa”, bo jedna oficjalna kurwa chlusnкіa j№ kiedyњ po gіowie kwasem, widz№c, їe maіa podbiera jej klientуw. Po prawdzie Puтo niezbyt siк interesowaі swym pochodzeniem. W okolicy, w ktуrej їyі, teraџniejszoњж jest bardzo silna. Teraџniejszoњж, czas niedokonany, nie zamkniкty. Przetacza siк po rуwninie burza, pкdzi konwуj po autostradzie, trzeszcz№ krуtkofalуwki kierowcуw, bіyskaj№ wњrуd piorunуw њwiatіa ambulansуw i radiowozуw. Na czarnym niebie piкtrz№ siк sinofioletowe wykікbienia chmur, niczym tіo starotestamentowych hekatomb. Osiemdziesi№t, dziewiкжdziesi№t mil na godzinк na liczniku. Straїnik przewraca kolejn№ kartkк swej ksi№їki; kobieta w lekarskim fartuchu w stosownej chwili zerka z ukosa: to „Krytyka czystego rozumu” Kanta. Puтo kiwa siк lekko na swym w№skim іoїu w rytm zakolebaс rozpкdzonego wozu. Porusza siк wiкc rуwnieї pajкczy splot aparatury nad nim i kobieta co chwila siкga rкk№ i poprawia czujnik, їyік, opaskк. Ma krуtko przyciкte, ciemne wіosy, ciemne oczy, ciemn№ cerк urodzonej pod zwrotnikiem, twarz bez zmarszczek - szpeci j№ tylko уw mimowolny grymas, wygiкcie ust, jak znamiк pogardy dla siebie samej. Poіyskuje zimno wpiкta w fartuch plastikowa plakietka.Felicita Alonso . Nie tak mуwiі na ni№ Puтo.
Dziwka
- Felicita Alonso - ale wszyscy nazywaj№ mnie Dziwk№, wiкc nie krкpuj siк.
Byіa rzeka, i most nad ni№, mur, brama, straїnicy. Mur wznosiі siк bardzo wysoko, metry i metry, a jeszcze ponad jego ostr№ krawкdzi№ szczerzyіy siк zimnobіystnie drapieїne konstrukcje. Jednoњlepne wкїe kamer koіysaіy siк i giкіy sennie, podwieszone podeс.
Urzкdnicy, ktуrym przekazaіa ciк policja, teraz przekazali ciк z kolei mostowym straїnikom. Oni pobrali ci odciski palcуw, zajrzeli wgі№b oczu dziwnymi urz№dzeniami, odciкli kawaіek naskуrka przy paznokciu. Potem wepchnкli ciк do њrodka przez maі№ furtkк w wielkiej bramie. Furtka zatrzasnкіa siк za tob№. Na tк jedn№ chwilк byіeњ znowu sam.
Park jakiњ, stary i zapuszczony, drzewa dziko wychylone nad alejkami, na alejkach grube dywany opadіych liњci, szepcz№ i trzeszcz№ przy kaїdym kroku, wiatr szeleњci nimi nieustannie - nawet niebo st№d widziane zdaje siк posiadaж barwк krematoryjnego popioіu.
- Puтo.
Staіa pod dкbem, z rкkoma ciasno zaіoїonymi na piersi, jakby w obronie przed przenikaj№cym j№ chіodem; dziwnie niska, dziwnie szczupіa - nawet dla ciebie. Paliіa papierosa, nerwowa i w tym drobnym ruchu dіoni do ust.
Podszedіeњ do niej, bo nie mogіeњ nie podejњж. Wtedy wygіosiіa swoj№ kwestiк.
- Felicita Alonso - ale wszyscy nazywaj№ mnie Dziwk№, wiкc nie krкpuj siк.
Pomyњlaіeњ, їe - tak jak ci gliniarze, urzкdnicy i doktorzy - ona siк ciebie boi, pogardza tob№ i jednoczeњnie wstydzi siк za ciebie. Pomyњlaіeњ: gіupia, gіupia Dziwka.
A ona wiedziaіa doskonale co ci siк w gіowie obraca, nie musiaіa nawet patrzeж ci w oczy.
- No, maіy. Idziemy. Uwaїaj, bo sobie wargк odgryziesz.
- Chuj ci w dupк, cipo іysa.
- Moїe potem. Chodџ, chodџ.
Absurdalnie zabrzmiaіyby zarzekania, їe nigdzie nie pуjdziesz, a i sterczeж tu w nieskoсczonoњж nie miaіeњ bynajmniej ochoty - podreptaіeњ wiкc za ni№, z rкkoma koњcistymi pi№stkami wbitymi w pіytkie kieszenie nazbyt duїej kurtki. Zіoњliwie rozkopywaіeњ naokoіo suche i mokre liњcie. Dziwka co jakiњ czas ogl№daіa siк na ciebie, lecz jej spojrzenie znad krуtkiego papierosa byіo dziwnie puste: nie o tobie myњlaіa. To teї byі powуd do sіusznego gniewu.
Park okazaі siк olbrzymi. Ten mur, jeњli faktycznie ogradza caі№ posiadіoњж - pomyњlaіeњ - musi ci№gn№ж siк milami i milami. Dziwka doskonale znaіa drogк, szіa szybko, nie zatrzymywaіa siк. Po jakimњ czasie dojrzaіeњ ponad gaікziami іysiej№cych drzew zarys dachu odlegіego budynku.
Ostatnie skrzyїowanie alejek, ostatni zakrкt - i wyszliњcie na prost№ przed podjazdem domu. To byіo wielkie, stare dworzyszcze, jedno z tych przytіaczaj№cych sw№ szar№, ponur№ monumentalnoњci№ nawet wieloletnich mieszkaсcуw. W mniej sіoneczne dni popaњж moїna w depresjк na sam jego widok. W czasie burz z gromami i bіyskawicami doktor Frankenstein oїywia za tymi murami trupiotwarze monstra. Gdy dmie wicher, zwyrodniali lordowie dokonuj№ tu krwawych mordуw. Kamienne gargulce wykrzywiaj№ ohydne pyski i wybaіuszaj№ њlepia, wyczekuj№c odpowiedniego momentu, by spaњж na gіowк samotnemu spacerowiczowi. Tymi alejkami, pozornie zaniedbanym ogrodem, zdziczaіym parkiem, po cmentarnym kobiercu gnij№cych liњci - nie naleїy spacerowaж w samotnoњci. Cisza owej wiecznie jesiennej posiadіoњci i tak czyni ciк samotnym poњrуd zimnych myњli.
Читать дальше