— Co mam według ciebie zrobić? Skurczyć się i umrzeć? — Gestapowiec przykucnął, złapał Marcha za uszy i obrócił jego twarz ku sobie. — To są tylko nazwy, March. Nic tam dzisiaj nie ma, nawet jednej cegły. Nikt w to nigdy nie uwierzy. I wiesz, co ci powiem? Ty sam w to też częściowo nie wierzysz. — Splunął mu w twarz pecyną zielonkawożółtej flegmy. — Świat pluje na to tak samo jak ja. — Pchnął Marcha w dół, waląc jego głową o kamienną posadzkę. — Pytam jeszcze raz. Gdzie jest dziewczyna?
Czas wlókł się na czworakach, z przetrąconym grzbietem. March nie był w stanie powstrzymać drżenia. Zęby dzwoniły mu niczym w dziecinnym zegarze.
Byli tu przed nim inni więźniowie. Zamiast nagrobków zostały po nich na ścianach celi wyryte połamanymi paznokciami napisy. „J.F.G. 22.02.57”. „Katja”. „H.K. maj 44”. Komuś udało się wydrapać tylko połowę litery „E”, zanim opuściły go siły albo zabrakło czasu. Wciąż ta potrzeba pisania…
Zauważył, że żaden z napisów nie był umieszczony wyżej niż metr nad podłogą.
Ból w ręce spowodował wysoką gorączkę. Dręczyły go halucynacje. Jakiś pies miażdżył w pysku jego palce. Zamknął oczy i zastanawiał się, która teraz może być godzina. Kiedy po raz ostatni zapytał o to Krebsa, była która? — za parę minut szósta. Następnie rozmawiali przez jakieś pół godziny. Potem nastąpiła jego druga sesja z Globusem — nieskończoność. A potem okres, kiedy leżał samotnie w celi, tracąc i odzyskując przytomność, budzony przez szarpiącego mu dłoń psa i osuwający się z powrotem w ciemność.
Pod policzkiem czuł ciepłą posadzkę; gładki kamień topił się przy jego skórze.
Śnił mu się ojciec — wracały stare sny z dzieciństwa. Sztywna postać z fotografii machała ręką z pokładu wychodzącego z portu okrętu, machała tak długo, aż nie była większa od zapałki, aż znikała w końcu z pola widzenia. Śnił mu się Jost, który truchtając w miejscu deklamował poważnym głosem wiersz: „Rzucasz ochłapy bestii, która jest w człowieku/Żeby rosła…” Śniła mu się Charlie.
Ale najczęściej śniło mu się, że jest znowu w sypialni Pilego, w tamtej strasznej chwili, kiedy zrozumiał, co takiego uczynił z dobrego serca — z dobrego serca! — jego syn. Kiedy wyciągał ręce ku drzwiom, ale jego nogi tkwiły w pułapce — aż tyłu pękała okienna szyba i chwytały go za ramiona silne dłonie…
Obudziło go szarpnięcie strażnika.
— Wstawać!
Leżał na lewym boku, zwinięty w kółko niczym płód; bolało go cało ciało, rwały stawy. Strażnik obudził szarpiącego jego dłoń psa i zrobiło mu się niedobrze. Nie miał już czym wymiotować, ale jego żołądkiem i tak wstrząsały torsje. Cela odpłynęła daleko, a potem nagle wróciła. Postawiono go na nogi. Strażnik trzymał w ręku kajdanki. Obok niego stał Krebs. Dzięki Bogu, że nie Globus.
Esesman przyglądał mu się z niesmakiem.
— Załóżcie lepiej kajdanki z przodu — polecił strażnikowi.
Skuli mu ręce, wepchnęli na głowę czapkę i poprowadzili go schylonego korytarzem, a potem po schodach na świeże powietrze.
Nocne powietrze było chłodne i czyste. Na niebie nad dziedzińcem świeciły gwiazdy. Kontury budynków i samochodów oblane były srebrną księżycową poświatą. Sturmbannführer wepchnął Marcha na tylne siedzenie mercedesa i usiadł obok niego.
— Columbia Haus — rzucił w stronę kierowcy. — Zablokuj drzwi. Kiedy w drzwiach obok niego zasunęły się rygle, March odetchnął z ulgą.
— Nie rób sobie wielkich nadziei — oświadczył Krebs. — Obergruppenführer wciąż na ciebie czeka. W Columbia Haus mamy po prostu nowocześniejsze wyposażenie, to wszystko.
Wyjechali przez bramę. Ktoś postronny mógł ich wziąć za dwóch oficerów SS na służbie. Strażnik zasalutował.
Columbia Haus znajdował się trzy kilometry na południe od Prinz-Albrecht Strasse. Ciemne budynki rządowe szybko ustąpiły miejsca obskurnym biurowcom i oszalowanym magazynom. Na terenach graniczących z więzieniem planowano w latach pięćdziesiątych wznieść nową dzielnicę i buldożery Speera zdążyły już tu i ówdzie dokonać wstępnych spustoszeń. Ale pieniądze skończyły się, zanim udało się zbudować cokolwiek na miejscu zburzonych zabudowań. Zarośnięte pustkowia lśniły teraz w niebieskawym świetle niczym skraj pola bitwy. Pomiędzy nimi gnieździli się w mrocznych zaułkach wschodnioeuropejscy gastarbeiterzy.
March na pół siedział, na pół leżał na fotelu, opierając głowę o skórzane oparcie. Krebs pochylił się nagle w jego stronę.
— Cholera jasna! — wrzasnął. — Zlał się — powiedział do kierowcy. — Zatrzymaj się tutaj. Szofer zaklął i ostro zahamował.
— Otwórz drzwi! Sturmbannführer wysiadł, objął ramieniem Marcha i wyciągnął go na zewnątrz.
— Szybko! Nie mamy na to całej nocy! — szepnął. — Zaczekaj chwilę — zwrócił się do kierowcy. — Nie gaś silnika.
Popychany z tyłu March ruszył, potykając się o kamienie, alejką biegnącą w stronę nieczynnego kościoła. Kiedy weszli do środka, Krebs rozpiął mu kajdanki.
— Szczęśliwy z ciebie facet, March.
— Nie rozumiem.
— Masz bardzo kochającego wujka.
Kap, kap, kap. Gdzieś w mroku kapała woda. Kap, kap, kap.
— Powinieneś przyjść do mnie od razu, mój chłopcze — mówił Artur Nebe. — Zaoszczędziłbyś sobie tych wszystkich cierpień. — Pogładził Marcha palcami po policzku. W gęstym mroku March nie widział dokładnie jego twarzy, zaledwie blady zarys.
— Weź mój pistolet. — Krebs wcisnął mu do ręki lugera. — Weź go. Obezwładniłeś mnie. Zabrałeś mi pistolet. Rozumiesz?
Chyba śnił? Ale tkwiąca w jego dłoni broń wydawała się całkiem rzeczywista…
— Och, March, March — ciągnął dalej Nebe niskim, dobitnym głosem. — Krebs przyszedł do mnie dziś wieczorem; powiedział mi, co odkryłeś. Wszyscy to oczywiście podejrzewaliśmy, ale nie mieliśmy żadnych dowodów. Teraz musisz to wydobyć. Ze względu na nas wszystkich. Musisz powstrzymać tych sukinsynów.
— Pan wybaczy, Herr Oberstgruppenführer — przerwał mu Krebs — ale nie mamy już więcej czasu. Spójrz tam, March. Widzisz samochód?
Pod złamaną uliczną latarnią w końcu alejki March dostrzegł niski obły kształt. Słyszał warkot zapalonego silnika.
— Co to znaczy? — Popatrzył pytająco na obu mężczyzn.
— Idź tam i wsiądź do samochodu. Nie mamy więcej czasu. Liczę do dziesięciu i zaczynam krzyczeć.
— Nie zawiedź nas, March. — Nebe uszczypnął go w policzek. -
Twój wujek jest bardzo stary, ale ma nadzieję dożyć dnia, kiedy wszyscy ci dranie zawisną na szubienicy. Ruszaj. Wydobądź te papiery. Opublikuj je. Dając ci szansę, ryzykujemy wszystko.
— Zaczynam liczyć — powiedział Sturmbannführer. — Raz, dwa, trzy…
March zawahał się. Ruszył niepewnie do przodu, a potem zataczając się zaczął biec. Kiedy drzwi samochodu otworzyły się, obejrzał się do tyłu. Nebe zniknął już w mroku. Krebs przyłożył dłonie do ust. Za chwilę zacznie wzywać pomocy.
Odwrócił się i ostatkiem sił rzucił w stronę samochodu.
— Zavi! Zavi! — wzywał go ze środka znajomy głos.
Jadąc koleją na północny wschód w stronę Krakowa mijamy Oświęcim (348 km od Wiednia), przemysłowe, liczące 12 000 mieszkańców miasto, niegdyś stolicę piastowskich księstw oświęcimskiego i zatorskiego (hotel Zator, 20 pokoi). Drugorzędna linia kolejowa prowadzi stamtąd przez Skawinę do Krakowa (69 km w trzy godziny)…
Читать дальше