I pewnie błądziliby tak do samego zmierzchu, gdyby nie nagły ruch tłumu, który porwał ich ze sobą — ludzka rzeka wylewająca się spomiędzy budynków wprost na północne błonie. Zanim się zorientowali, o czym właściwie mówią otaczający ich ludzie, co pokrzykują podniecone dzieci, wyprzedzające ich biegiem całymi gromadami — stali już w pierwszym szeregu gapiów, objęci tą samą morfą bezinteresownej ciekawości, zapatrzeni na powolny pochód wozów i zwierząt.
W pierwszym szeregu kroczyły dostojnie elefantyjne morfezoony: indyjskie berbery i babilońskie behemoty, pokryte futrem o karminowych pręgach, układających się w spiralne wzory. Z gigantycznych ciosów berberów zwisały, prawie zamiatając ziemię, żółte sztandary ze stylizowanymi napisami w prakrycie. Na grzbietach elefantów, na karku i za łopatkami, siedzieli półnadzy jeźdźcy, szczupli mężczyźni i kobiety spod azjatyckiej morfy, w których Abel domyślał się poskramiaczy, demiurgosów zwierzęcych. Posiadali szarobrązową skórę i długie, czarne włosy wiązane w grube supły; chodziły po nich dziesiątki, setki much i innych owadów, chmury insektów obracały się nad ich głowami, to znów rozpraszały wokół cielsk bestii. Na toporne łby wiecznie zgarbionych behemotów nałożono skomplikowane uprzęże, zasłaniające im ślepia, przebijające się rzędami haków i łańcuchów przez pofałdowaną skórę i twardą kość do wnętrza paszczy i do środka kanciastej czaszki. Behemoty wymorfowano pierwotnie dla wojny i nadal, we wszystkich swych odmianach, charakteryzowały się one podatnością na nagłe, niespodziewane ataki furii, w których rzucały się przed siebie, miażdżąc, depcząc i rozbijając wszystko na drodze; a ponieważ wymorfowano je również jako maksymalnie trudne do zabicia, tylko natychmiastowe zmasakrowanie mózgu zwierzęcia dawało gwarancję powstrzymania szarży. Poskramiacze teoretycznie powinni być w stanie kontrolować behemoty, lecz większość cywilizowanych krajów nie wpuszczała ich w swe granice bez założonych „uprzęży śmierci”. Teraz z każdym stąpnięciem pary bestii — trumpł, trumpł, trzęsła się od nich ziemia — gapiom wyrywały się z ust trwożliwe westchnienia i linia tłumu falowała, pół kroku do przodu, pół kroku wstecz, Abel i Alitea wraz ze wszystkimi; Abel ścisnął siostrę za ramię, śledzili zwierzęta symetrycznymi spojrzeniami. W następnej kolejności, za morfezoonami, toczyły się wysokie wozy ciągnione przez wielokrotne zaprzęgi chowołów. Na ich odkrytych platformach prezentowali swe umiejętności akrobaci, żonglerzy, demiurgosi ognia, wody, powietrza i żelaza, iluzjoniści i magoi. Wzdłuż karawany, od samego jej końca, ginącego w tumanach pyłu na schodzącej
z północnych wzgórz drodze, do zakręcającego na błoniach frontu, kłusowali na smukłonogich zebrach jeźdźcy, wznoszący zachrypłym głosem krótkie okrzyki w kilku łamanych językach na przemian i wymachujący dzunguońskimi pochodniami, z których strzelały fontanny kolorowych iskier.
Abel nie rozróżniał wywrzaskiwanych słów, lecz przecież nie musiał. Zaśmiał się cicho, nachylając głowę ku Aiitei, morfa dziecinnej fascynacji przyciągnęła ich ku sobie.
— Cyrk przyjechał!
Circus Aberrato K’Ire, szczycący się tradycją sięgającą jeszcze rzymskich pandaimoniów i ogłaszający się największym wędrownym widowiskiem Europy, tej wiosny rozpoczął swój okołokontynentalny wojaż, podążając wzdłuż północnego wybrzeża Frankonii, a Vodenburg znalazł się na jego trasie jako piąte miasto z kolei.
Cyrk rzeczywiście był duży: dwie setki osób, pół tysiąca zwierząt, kilkadziesiąt masywnych wozów. Rozłożył się na vodenburskich błoniach koncentryczną konstelacją pstrokatych namiotów, w środku pozostawiając puste koło areny. W nocy wkopano tam w ziemię trzy wysokie słupy dla akrobatów. Klatki i zagrody ze zwierzętami zorganizowano w zamkniętą menażerię po północnej stronie obozowiska; od gapiów pragnących przyjrzeć się z bliska egzotycznej faunie pobierano po pół grosza opłaty. Aberrato zarabiał i Aberrato wydawał — płacił spore sumy vodenburskiemu teknitesowi pogody, staremu Remigiuszowi z Płaczącej Baszty, aby ten przynajmniej spróbował zapewnić kilka bezdeszczowych dni. W przypadku miast portowych nigdy bowiem nie można było mieć pewności, zwłaszcza w portach o tak wielkim ruchu, z okrętami nieustannie wpływającymi i wypływającymi z zatoki. Niemniej pierwszego dnia występów niebo pozostawało bezchmurne, ciepły wietrzyk wiał ze wschodu i pan Berbelek dał się wyciągnąć z domu nawet bez wielkich oporów, zresztą może rzeczywiście chciał zrobić przyjemność synowi i córce? Dziękując, Alitea uśmiechnęła się niepewnie — długie spojrzenie spod czarnych rzęs, dołeczki w policzkach, speszona, nieświadomie nawija na palce warkoczyki — i zimny szpon rozdarł serce Hieronima.
Tradycyjnie zachodni kwartał widowni przeznaczono dla bogatszych mieszczan, to znaczy tych, których stać na zapłacenie za miejsce siedzące. Ustawiono tu kilka rzędów foteli i krzeseł, zresztą cokolwiek podniszczonych, za nimi jeszcze tuzin ław; pozostali widzowie musieli tłoczyć się przy wysokich barierach otaczających arenę. Większa część widowiska miała się odbyć powyżej poziomu gruntu — albo na słupach i rozciągniętych między nimi linach, albo na złożonej pośpiesznie przez cyrkowych rzemieślników scenie, wysokiej na pięć, sześć pusów, gdzie obecnie, przed rozpoczęciem występów Aberrato, wystawiali swe wulgarne pantomimy miejscowi aktorzy. Jednakże pokazy ze zwierzętami oraz niektóre sztuki demiurgosów żywiołów nie mogą zostać zaprezentowane nigdzie indziej, tylko na dole, na ziemnej arenie, i co dalej stojący ich nie zobaczą. Pan Berbelek zapłacił dodatkowe kilkanaście groszy i załatwił cztery miejsca w pierwszym rzędzie. Cztery — zamierzał bowiem połączyć przyjemność z obowiązkiem i zaprosił Ihmeta Zajdara. Na tego typu imprezy w Vodenburgu przychodziło się zawsze trochę wcześniej, traktując je poniekąd jako wydarzenia towarzyskie. Hieronim miał nadzieję wykorzystać ten czas na omówienie z nimrodem spraw spółki, tym bardziej że Abel i Alitea zaraz gdzieś zniknęli.
Ledwo jednak mężczyźni usiedli, zapalili tytońce i wymienili kilka słów, zza pleców uderzył ich tubalny głos rytera Kristoffa Njute:
— Aa! Aaaa! Więc też przyszliście! A tak właśnie myślałem, żeby cię wyciągnąć! Gdzie te twoje dzieci? Czekaj, przysiądziemy się. Esterę, Pawła i Luizę przecież znasz. Ale-ale, poznajcie, moi drodzy, naszego nimroda, Ihmet Zajdar, Ihmet Zajdar, niechże ktoś przesunie ten stołek, no siadajcie, siadajcie, ufch, okropnie duszno, człowiek się poci niczym w łaźni, z tym sklerotycznym Remigiuszem to tak zawsze, pamiętasz, jak zamówiliśmy wyciszenie tych wichur w dziewięćdziesiątym pierwszym, założę się, że suczysyn sam je wywoływał…
Kristoff zjawił się z żoną, Esterą, oraz córką i zięciem. Jak należało się spodziewać — i co pan Berbelek dobrze pamiętał ze swoich wizyt w domu Njute — w jego obecności rodzina milczała, głos zabierał tylko ryter. Jeszcze największe szanse na przełamanie Formy posiadał Paweł, jako niespokrewniony z Kristoffem i najkrócej pozostający pod jego wpływem. I istotnie od czasu do czasu udawało mu się wtrącić zdanie czy dwa.
Pan Berbelek pozwolił Kristoffowi mówić — kto rozsądny próbuje zatrzymać wodospad? — nie zważał już jednak na słowa i nie rejestrował treści. Kristoff zwracał się zresztą do Zajdara, a Pers uśmiechał się doń uprzejmie i kiwał głową. Hieronim błądził zaś wzrokiem po błoniach, między wozami, namiotami, nad głowami tłumu i w tłumie. Widzowie napływali powoli, a wraz z nimi — sprzedawcy kwiatów, parasoli, wachlarzy, słodyczy, wina, topornych stołków, kieszonkowcy, żebracy i szemrani demiurgosi ciała, wszyscy gromko zachwalający swe towary i usługi, szum ludzkich głosów przykrywał błonia grubą kołdrą. Im większy tworzył się tłok, im więcej ludzi się zbierało, tym wyraźniej pan Berbelek czuł zniecierpliwienie i podniecenie zbliżającym się widowiskiem. Zdawał sobie sprawę, że spora część przyjemności czerpanej z podobnych przedstawień ma swe źródło nie w samych oglądanych cudach i dziwach, lecz w fakcie, iż ogląda się je wraz z innymi, dziesiątkami, setkami innych ludzi. Nic dziwnego, że aktorzy wychodzący na scenę przed nieprzyjaźnie nastawioną widownię stają niemi i sparaliżowani. Toż musieliby być wysokimi aristokratami, by móc się wyłamać z sytuacji, odwrócić formę, przeciągnąć publiczność na swoją stronę…
Читать дальше