– I jak? – zapytał Marek na jego widok.
– Źle. Nic nie zdziałałem. Birski, idiota się wplątał. Przykuł mnie do drzewa i poszedł po samochód. Cholera. Mało mnie nie dopadło.
– Uwolniłeś się?
Pokazał resztki kajdanek wiszące mu na nadgarstku.
– Zawieś czosnek. Jutro spróbuję znowu. Tylko, że ten cholerny gliniarz będzie teraz na mnie czatował. Boże, Ty widzisz taką ciemnotę i dlaczego nie oświecasz tego bałwana?
– Dzięki. Jak mogę się odwdzięczyć?
– Dopiero po robocie. Szkoda, że nie dałem rady dzisiaj.
– Czekaj, przetnę ci może chociaż do końca te bransoletki.
– Tego nie odmówię.
Poszli do szopy. Marek zręcznie przeciął szlifierką kajdanki, podkładając kawałek blachy. Jakub starannie wytarł je szmatką i wsypał do plastikowej torebki.
– Przyda się – wyjaśnił.
Wkrótce potem na swoim koniku jechał do domu. Dojechał do szosy na Chełm i pojechał w stronę Woj sławie. Gdy mijał cmentarz poczuł, że coś mu się przygląda.
– Jeszcze się do was dobiorę – obiecał.
Wrażenie przyglądania się zniknęło, tak jak gdyby to coś przestraszone wycofało się. Birski czekał swoim radiowozem na krzyżówkach.
– Dobry wieczór – rzucił kąśliwą uwagę.
– A dobry wieczór.
– A skąd to się wraca? Może z nielegalnych poszukiwań archeologicznych?
– A tak sobie jeżdżę. Cierpię na bezsenność. Pomyślałem, że odrobina świeżego powietrza dobrze mi zrobi.
– Słuchaj Jakub, ty mnie znasz.
– Trudno nie znać ozdoby naszej gminy i dzielnego pogromcy kłusowników, bimbrowników i wszelakich innych złoczyńców.
– Dopóki nie złapię cię na gorącym uczynku, możesz czuć się bezpieczny, ale strzeż się. Nawet, jeśli wiek cię uratuje przed odsiadką, to ja się postaram, żeby obrzydzić ci życie. Będą grzywny i inne takie. Ty się starzejesz. Nie jesteś już taki sprytny jak pięć lat temu, gdy obejmowałem tu służbę. A z czasem będzie coraz gorzej.
– Zapewne tak. A swoją drogą to mało brakowało, a tłumaczyłby się pan, dlaczego mój trup znaleziony na cmentarzu ma kajdanki na rękach.
– Hym?
– Wampiry przyszły. Na szczęście uwolniłem się.
– Oddaj chociaż kajdanki. To służbowe…
– Proszę – Jakub rzucił mu torebkę. Birski roześmiał się.
– Wiesz, za co cię posadzę? – Tak?
– Za niszczenie milicyjnej własności.
– Pańskie słowo w sądzie przeciwko mojemu. To będzie bardzo trudno udowodnić.
– Tu są twoje odciski palców – potrząsnął torebką.
– Obawiam się, że nie. Wytarłem je flanelą. Nie został ani jeden.
Birski zawył. Naraz coś mu przyszło do głowy.
– Są za to na torebce.
– Niewątpliwie. Znalazł pan torebkę u mnie w kuble i wsypał pan do niej zniszczone uprzednio kajdanki. Na torebce są moje odciski palców, co nie czyni dowodu.
Milicjant zaklął.
– Muszę cię dopaść, choćby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.
– Życzę powodzenia.
– Mam. Kierowanie nieoznakowanym pojazdem. Ten konik nie ma nawet świateł odblaskowych o pozycyjnych, nie wspominając.
– Zgadza się. Sanie, fura przyczepa platforma muszą mieć światła odblaskowe. Ale konie nie. To taka luka w przepisach. Nie zacytuję z pamięci stosownego paragrafu. Ale mam w domu kodeks ruchu drogowego. Gdyby pan chciał skorzystać.
Birskiemu wpadł do głowy kolejny pomysł. Wyciągnął z kabury pistolet.
– Rzuć broń – polecił.
– Nie mam.
– Rzuć broń. Rzuć broń.
– Proszę o dodatkowe wyjaśnienia.
– Proste. Muszę trzy razy ostrzec, abyś rzucił broń. Potem oddam strzał ostrzegawczy, a potem postrzelę cię w obronie własnej i postaram się, aby to był nieszczęśliwy wypadek. Aby postrzał okazał się śmiertelny.
– Zaraz, zaraz. Przecież nie mam broni.
– Przepisy milczą o takim przypadku. To taka luka, Jakubie. Muszę ostrzec, oddać strzał ostrzegawczy i mogę strzelać.
– A jeśli rzucę broń, to już pan nie może? – zaciekawił się Jakub.
– Wtedy nie.
Egzorcysta sięgnął do cholewy buta i wydobywszy z niej nóż, rzucił go na ziemię. Prosto pod nogi Birskiego.
– Rzuciłem broń. Tym samym nie może pan strzelać.
Birski rozpłakał się.
– Ja już nie mogę – powiedział. – Pan panie Wędrowycz jest okropnym człowiekiem.
– No nie rozklejaj się. Milicjant, a beczy. Zagniesz mnie następnym razem.
Posterunkowy otarł oczy.
– Rozmowa z panem to intelektualne przeżycie – wyznał. Jestem szczęśliwy, że tylko pan w tej gminie jest tak inteligentny. Proszę jechać do domu.
– Nie omieszkam się. Jestem już stary i muszę się wysypiać. A odnośnie świateł odblaskowych, to wiszą tam, pokazał gestem.
Na końcu ogona kłaczka miała zapiętą spinkę do włosów, na której huśtał się odblaskowy znaczek. Czterolistna koniczynka. Na szczęście. Birski wył długo i ponuro. Wył tak przejmująco, że aż pobudzili się okoliczni mieszkańcy. Nie zapalali świateł. Stali za firankami i przyglądali się temu zdumiewającemu widokowi. Pośrodku skrzyżowania stał radiowóz, a koło niego miejscowy posterunkowy, zadarłszy głowę, wył do księżyca. Okoliczne psy podchwyciły jego skowyt. Wkrótce obudziło się pół wsi. Jakub jechał przez pola, śpiewając dziarską pieśń:
Nasza Dunia zabolieta, Zachoteła wodku pit’, Na dieńewiach napisała: Bież pałlitra nie wchodit’.
Dojechał do siebie, rozkulbaczył Marikę i zaprowadził ją do stajni. Nasypał jej owsa i przyniósł wiadro świeżej wody. A potem wszedł do domu. Monika już spała. On też zaraz się położył. Obudziło go delikatne potrząsanie.
– Co się stało? – wymamrotał.
– Przepraszam, że budzę tak po nocy, ale strasznie rozbolał mnie ząb. Mówił pan o jakieś skutecznej metodzie.
– Tak. Ale metoda jest obrzydliwa. – Nie szkodzi. Byleby pomogła.
– Muszę się ubrać.
Wyszła do kuchni. Po chwili przyszedł. Siedziała na ławie zawinięta w szlafrok.
– Załóż kapcie – poradził. – Musimy przejść się do obory.
– Do obory? Po co?
– Po główny składnik kompresu. Nie bój się, chodź.
Poszli. Noc była chłodna i gwiaździsta. Weszli do stajni. Jakub zapalił światło. Marika, leżąca w stosie słomy i nakryta derką, otworzyła jedno oko i popatrzyła na nich z życzliwym zainteresowaniem.
– Leż, leż – poprosił. – My na momencik.
Patrzył uważnie pod nogi i po chwil podniósł z ziemi koński pączek. Pączek był jeszcze ciepły. Rozłamał go na pół. Monika odskoczyła.
– Co pan chce zrobić?
– To najlepsza metoda. Przyłożyć koński pączek do policzka. Musi być jeszcze ciepły. No nie bój się, później się umyjesz.
– Czy to nie jest jakiś makabryczny dowcip?
– Ależ skąd – wziął chusteczkę jednorazową i owinął w nią cudowny środek.
Dał jej do ręki. Z lekką obawą przyłożyła niezawiniętą stroną do policzka.
– Potrzymaj tak ze dwadzieścia minut. Jeśli ból nie przejdzie, to wstawię ci na to miejsce złoty ząb.
– Trzymam za słowo – powiedziała.
– Tylko nie symuluj. Jestem ubogim emerytem. Roześmiała się. Wrócili do chałupy i zaraz uwalił się spać.
* * *
Noce w Chełmie były zimne i paskudne tej wiosny. Holmes, siedzący w swoim samochodzie naprzeciw hotelu marzł, mimo grubego kożucha. Coś było mocno nie w porządku. Mijała już cała doba, a Herberto nie wyściubił nosa ze swojego pokoju. Nawet jedzenie nosili mu specjalnie do numeru. Ale kontrwywiad miał dużo czasu. Nawet, jeśli szpieg udający duchownego coś knuje, to wcześniej czy później, będzie musiał wyjść. Jeśli majstruje sobie jakieś urządzenie, to będzie je musiał wynieść na zewnątrz. A jeśli nie wyniesie, to będzie je można obejrzeć, gdy sam wyjdzie na miasto. Z uśmiechem potrząsnął pęczkiem wytrychów.
Читать дальше