– Tłuszcz stopił się – zawołała Monika z wnętrza domu. – Co zrobić z tym paskudztwem?
– Zbierz wierzchnią warstwę i wyrzuć, a resztę przelej do słoików. Przyda się.
– Nie wiem, do czego. Chyba, że do smarowania osi wozów.
– No, co ty. To znakomity środek na wszelkie choroby. Na zapalenie płuc najlepszy. A i gruźlicę można tym wyleczyć. Ale tylko łagodniejsze, początkowe stadia. A część sprzedam znachorce z Grabowieckiej. Potrzebuje do leczenia ludzi.
– To macie tu i znachorkę?
– E, partaczka bez poważniejszych osiągnięć.
– Hym, a na ból zęba pomaga?
– A co, boli cię?
– Chyba mi plomba wypadła. Zaczyna. A już za późno, żeby jechać do dentysty do Chełma.
– Wy miastowi macie fatalne zęby. Popatrz na tego Semena. Sto lat, a jeszcze ma połowę własnych.
– A resztę ze złota. Widziałam. Jak on to zrobił?
– Trzeba gryźć korę dębową. Tak raz w miesiącu. Bardzo pomaga, a na ból to znam dobry sposób, ale musi bardzo boleć, żeby się na niego zdecydować.
– No to jeszcze poczekam.
Zjedli suty obiad. Jakub miał gulasz, a dziewczyna dwie kuropatwy. Były nawet całkiem smaczne.
– Z kłusownictwa można się wyżywić? – zapytała, zmywając talerze.
– Nie. Zresztą, ja nie kłusuję. Prawo do polowań w lasach, które tu rosły, nadał mojej rodzinie jeszcze car. Mam nawet na to papiery. Wprawdzie są w archiwum, w Krasnymstawie, bo je nam zabrali po wojnie, ale można iść i poczytać.
– Cara już nie ma.
– Mam prawo. Moi przodkowie mogli polować, to i ja mogę. Wprawdzie lasu też już nie ma, ale póki Wędrowycze będą w tych stronach, będą polować.
– Pan jest ostatnim…
– Nie. Mam syna w Warszawie. Jest mechanikiem samochodowym. I mam wnuka. Przyjeżdża na wczasy w lecie. I też ma żyłkę łowiecką. To u nas rodzinne.
Monika wyobraziła sobie wielopokoleniową tradycję kłusowniczą i uśmiechnęła się lekko. Wieczorem gospodarz wziął konia i zniknął, mówiąc, że wróci koło północy. Pojechał na Zarowie. Zostawił Marikę u Marka, a sam wziął łopatę i pistolet nabity srebrną kulą i poszedł na cmentarz. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak w chwili, gdy go opuścili. W nasypie grobowym ział lej po minie. Zapadał już zmrok. Jakub zaczął kopać. Dół pogłębiał się. Co chwila przerywał kopanie na moment i sprawdzał, czy nie ma w ziemi kolejnych niespodzianek. Zapalił wreszcie latarkę. Był już metr pod powierzchnią nasypu. Zaraz powinna zacząć się warstwa nieboszczyków. Odbezpieczany pistolet trzasnął. Jakub uniósł głowę. Birski kucał na brzegu wykopu z rewolwerem w dłoni.
– No cóż, obywatelu Wędrowycz. Tym razem to już chyba będzie pięć lat. Taka recydywa…
Jakub popatrzył ma niego ponuro.
– Pozwól mi, chociaż skończyć to, co zacząłem.
– Co, złotych zębów się zachciało?
– Wie pan, panie posterunkowy, że nie jestem hieną cmentarną. Tu w ziemi są wampiry. Muszę je unieszkodliwić. Potem możesz mnie aresztować.
– Ech, nie.
– Dlaczego nie?
– To niezgodne z przepisami. Wyłaź no z tego dołu. Jakub wyszedł. Milicjant wyjął z kieszeni kajdanki i zatrzasnął je na jednej ręce egzorcysty, przełożył naokoło drzewa i zatrzasnął na drugiej ręce.
– Zaraz, zaraz. Co to za wygłupy? – zdenerwował się Jakub.
– Och, jestem rowerem. Muszę pojechać po radiowóz, a ty sobie poczekasz aż wrócę.
– Mogę iść za rowerem na sznurku.
– Niewygodnie. Tak będzie szybciej.
– Zagryzą mnie, zanim pan wróci.
– Nic ci nie będzie. Wampirów nie ma. Do zobaczenia niedługo.
I poszedł sobie. Jakub wyrzucił z siebie wyjątkowo długie i niecenzuralne przekleństwo. To, co mu się przydarzyło, był to najgłupszy przypadek w całej jego karierze. I mógł być to ostatni przypadek w jego karierze.
– Marek! – krzyknął na całe gardło. – Marika!
Ale ani znajomy, ani koń nie usłyszeli go. Byli zbyt daleko.
Zaklął ponownie. A potem spróbował tak unieść nogę, aby sięgnąć dłonią do buta. Pod jego podeszwę wsunięty miał tak zwany żydowski włos. Cieniutką piłę używaną przed wojną przez złodziei. Wykonana ze specjalnej stali najwyższej jakości służyła do przecinania krat sklepowych i krat więzień. Była niezwykle ostra. Stalowy pręt można nią było przeciąć w niespełna dwie minuty. Nie mógł dosięgnąć. Miał reumatyzm. Zamyślił się na chwilę, a potem usiadł na ziemi i skrzyżował nogi wokół drzewa. Teraz nie miał już z tym problemu.
Wyciągnął ją ze skrytki. Była cała. Zabrał się za piłowanie jednej obręczy kajdanek. Bransoleta okazała się niespodziewanie twarda. Minęło dobre dziesięć minut, zanim wreszcie wgryzł się w głąb. Dalej poszło już nieco łatwiej, choć nadal przerażająco wolno. Usłyszał, że w ciemności osypuje się ziemia. Coś gramoliło się z grobu. A może tylko mu się wydawało. Stara blizna na dłoni zaczęła pulsować. Zacisnął zęby i piłował rozpaczliwie. Zapadł już całkowity mrok. Cmentarz wypełnił się szmerami i trzaskami. Załopotało coś. Skrzydła nietoperza. Dziura w ziemi ziała trupim odorem. Z każdą chwilą coraz silniej. Piłował i jednocześnie myślał. To nie mógł być wampir. To było coś innego. U syna widział filmidło o zombie – żywych trupach. Tyle tylko, że tu była Polska, a nie Haiti. Ale było jeszcze coś. Ponura legenda rodem jeszcze z czasów wojny stuletniej. Ghule. Pożeracze trupów. Snujące się po cmentarzach żołnierskich i pobojowiskach. Zapłonęło przed nim dziwne mgliste światło. Popatrzył. Iwan Iwanowicz Iwanów.
– Znowu się spotykamy – powiedział czarownik. – Chyba zrobiłeś kuku mojemu pieskowi.
– Bardzo przepraszam. Mogę ci odkupić.
– Ech, nie.
Kopnął Jakuba po ręce. Piłka upadła na ziemię. Schylił się, podniósł ją i spróbował złamać. Nie dawała się. Odrzucił ją kawałek dalej.
– Będziesz musiał sobie poradzić bez niej – powiedział.
– Dlaczego mi to robisz?
– Może lubię wampiry. A może po prostu nie lubię ciebie. A może jedno i drugie, plus jeszcze coś. Muszę odpocząć i nabrać wprawy w czarach. A to miejsce nadaje się idealnie. Prawie idealnie. Jedynym mankamentem tej okolicy jesteś ty.
– Będę cię straszył po nocach – powiedział Jakub mściwie.
Czarownik roześmiał się i odszedł. Egzorcysta zzuł but z nogi, a później zaczął się okręcać wokół drzewa tak, aby dosięgnąć rzuconą przez wroga piłę. Udało mu się. Przyciągnął nogę z trudem i znowu zaczął piłować. To coś, co łaziło po cmentarzu, było coraz bliżej. Gdy na moment odwrócił się, dostrzegł coś ciemniejszego od ciemności. Szarpnął głęboko nacięte kajdanki i bransoleta puściła. Złapał włos w zęby i skoczył w bok. To coś z wyciem rzuciło się w miejsce, w którym przed chwilą siedział. Zacisnął dłonie na stylisku łopaty i zadał straszliwy cios. Łopata trafiła w coś miękkiego, a potem wbiła się w rosnące za tym czymś drzewo. Wyszarpnął ją jednym ruchem. Starał się usłyszeć, czy coś się dzieje, pochwycić najlżejszy szmer stóp skradających się do niego po ściółce. Usłyszał.
Zadał kolejny straszliwy cios. Znowu w coś trafił, tym razem skutecznie. Coś wydało głęboki nieludzki jęk i rozpłynęło się w mroku. Na drodze koło cmentarza zabłysnęły światła radiowozu. Wracał Birski. Jakub zaklął wściekle, wskoczył w krzaki. Wprawdzie logika nakazywała mu natychmiast się ulotnić, ale czuł się odpowiedzialny za tego głupiego gliniarza mimo świństwa, jakie ten wyciął mu dwadzieścia minut wcześniej. Birski wbiegł na cmentarz i rozejrzał się zdezorientowany, szukając swojego więźnia. Widząc, że go nie ma, bluznął stekiem niecenzuralnych słów i wrócił do samochodu. Jakub zaś chyłkiem potruchtał po konia.
Читать дальше