– Oo! W godzinach pracy? – L. uśmiechnął się, ale skwapliwie otworzył piwo.
Przyjemne syknięcie uczyniło rozmowę milszą.
– Tak… – T. skwitował uwagę L. – Roboty tu coraz mniej. Chcę, żebyś kierował tym punktem – nawiązał. – Rozumiesz? – Wszystko: przyjmowanie klientów, robota, zbieranie forsy, prowadzenie księgi rachunkowej. Jak będę zadowolony, to – wspólnictwa jak się wykopyrtniesz, to zwijasz ten punkt. Idziesz na to?
– A mam to wybór?
– Ha, ha, ha… Lubię ten pragmatyzm… – zarechotał T. – Ten sceptycyzm, kompletną niewiarę i nieufność.
Tym razem zachichotał L.
– Gdzie tam. Mam bardzo dużo wiary – trząsł się ze śmiechu, aż pryskało piwo.
T. spojrzał na niego poważnie.
– To co, zgadzasz się?
– Tak. Przecież to jedyny sensowny wybór.
– To chlapiemy – T. wyciągnął puszkę w jego stronę.
– Chlapiemy – L. stuknął swoją, aż plusnęło.
– Chlapiemy i spisujemy.
Olegoff przyszedł w świetnym nastroju: mimo bladości był wesoły, rozmowny.
Upiorna rana na policzku zgoiła się od wczoraj. Lewa dłoń też wyglądała bez zarzutu.
– Zrobisz mi zdjęcie? – zaczął. – Dzisiaj jestem w świetnej formie. Na pewno coś wyjdzie na zdjęciu.
– Dobrze… dobrze… Może byś zaczął płacić za te swoje nieudane podobizny?
– Czyżbyś został wspólnikiem tej firmy? – Olegoff spojrzał z ukosa – Właśnie.
– Gratuluję.
– Nie ma czego. Interes i tak zdycha.
– Ale jednak. W moich stronach jedyną firmą to była karczma.
– Przynajmniej dochodowa. Bo jeść trzeba, tyłka korkiem nie zabijesz.
– Nie całkiem. Można prawie nie jeść… – powiedział Olegoff. – Ale nie chcę wspominać moich stron.
L. nie przestał sortować odbitek. Rozdzielał je do małych kopertek.
– Tylko ty masz pecha i nie wychodzisz na zdjęciach – rzucił do Olegoffa.
– Nie tylko ja. Nie przeszkadzam dzisiaj?. – dodał po chwili, widząc, że L. nie przerywa pracy.
– Oczywiście, że nie. Lubię prowadzić te dziwne rozmowy. Słuchaj Oleg, przyprowadź kogoś z twoich bladych kolegów – uśmiechnął się. – Jeśli będzie miał na to ochotę, oczywiście.
– Będzie, będzie, sam ci to chciałem zaproponować. To jest właśnie to, o co chciałem cię prosić, L.
– Bardziej będę ci wierzył – powiedział L. – Albo myślał, że do reszty zwariowałem, bo otacza mnie cała organizacja tajemniczych agentów – dodał w myśli.
– Tylko że… – Olegoff zawahał się i urwał. – Tylko że ta osoba będzie w znacznie gorszym stanie niż ja… Czy zdołasz to wytrzymać? – zatroskał się.
– Wytrzymałem już wiele, no nie?
– Dobrze.
– Powiedz mi w zamian, co z twoim policzkiem? Odkleiła się dekoracja?
– Nie. To się ukonstytuowało. Możesz myśleć, że się zgoiło. To wynik naszej wczorajszej rozmowy. To może by tak zdjęcie na koszt firmy, co?
– Dobra, usiądź na tamtym krześle, Oleg.
Na zdjęciu Olega widniał wyraźny zarys szkieletu ludzkiego, tym bardziej makabryczny, że z gałkami oczu w oczodołach.
– Uee… Ale potwór – mruknął T., oglądając odbitkę. – Aleś to odstawił, Lutek.
Rysowałeś na kliszy, nie? Albo na odbitce, co nie?
– No… – L. wykonał nieokreślony ruch ręką, który w zasadzie miał potwierdzić domysł T.
– Poślij to na jakiś konkurs, wyszło świetnie sugestywnie.
– Zastanowię się. Chociaż może popracuję nad tym jeszcze… Wtedy właśnie, niestety, Olegoff wszedł do zakładu fotograficznego; L. przyjaźnie uśmiechnął się do niego i skinął dłonią. T. odwrócił się.
– Ten cholerny kościotrup przylazł tu! – wrzasnął. Olegoff, spłoszony, zmył się.
– Też to widziałeś, Lutek? Jak zamykało drzwi? – gorączkował się T.
– Klient zajrzał – mruknął L. – Ale wrzasnąłeś tak głośno, że pewnie nieprędko wróci. – Nie zapiłeś wczoraj sprawy, co? Stary?…
– Trochę, ale nie tyle, żeby… – urwał T. Nadal trzymał w ręku odbitkę. – Niech to cholera weźmie! Pierniczę! Prowadź tę firmę sam, nie muszę tutaj aż tak często przyjeżdżać.
– Pewnie, że nie. Chociaż mógłbyś czasem odwiedzić wspólnika.
Gdy Olegoff zajrzał drugi raz, wieczorem, obaj uśmiali się.
– To ty widzisz mnie zwyczajnie. Inni widzą właśnie coś w rodzaju makabrycznego kościotrupa – powiedział Olegoff.
– Powiedz szczerze, to coś niedobrego ze mną?
– Nie, właśnie nie. Dzięki tobie widać chociaż kościotrupa. Bez twojej pomocy nie byłoby nawet kościotrupa. Dlatego jesteś tak ważny dla mnie…
– Bo przeszedłem ”próbę kota”… – L. łypnął nieufnie.
– Żebyś wiedział.
– Co dzisiaj nowego?
– Nie pomógłbyś jeszcze komuś innemu? – pobladła twarz Olegoffa wyrażała kompletną niepewność. Czarne włosy okalały blade, spocone czoło.
– Pora się ostrzyc, Olegoff. Masz za długie kudły – mruknął L.
– W porządku. Postaram się. To co z tą drugą osobą? – rzucił niepewnie.
– Słuchaj, stary – L. był pewny siebie, jak nigdy dotąd. – Przychodzisz codziennie, mówisz, że bajdurzenie ze mną ci pomaga, a dla innych wyglądasz jak kościotrup z jajkami na twardo w oczodołach, i jeszcze…
– Na każdym z tych jajek jest kropla budyniu czekoladowego… – przerwał Olegoff.
– Co?
– No, mam ciemne oczy.
– No tak! – L. machnął ręką. – I jeszcze chcesz mi sprowadzić drugiego takiego… kogoś. Bądźże przytomny.
– Cholera – westchnął Olegoff. – Wiedziałem.
– CO wiedziałeś? – parsknął L. – Oczywiście, niech przyjdzie z tobą. Tobie pomagam, jak twierdzisz, to czemu nie mogę pomóc i temu drugiemu? Wygląda jeszcze gorzej? Może jajka na miękko wylewają mu się z oczodołów, co?
– Cholerny dupek z ciebie, – palnął Olegoff, a L. po raz pierwszy dojrzał jasny błysk w jego ciemnych oczach. – Ależ ty potrafisz tłamsić innych, kiedy już wyleziesz z tego swojego prywatnego stłamszenia.
– Trupy i duchy tłamszę? – przyciął L.
– Trupy i duchy.
– A ty nie pomyślałeś, że ja się tego po prostu cholernie boję? Tej obłażącej skóry, tych kościotrupów na kliszach? I tego, jak temu skurwielowi T. gały wyłażą na wierzch ze strachu, kiedy na ciebie patrzy? Po prostu jestem blisko granicy wytrzymałości swoich nerwów i dlatego zachowuję się jak dupek.
– Przepraszam.
– Dobrze już. Oczywiście, sprowadź tego swojego kolegę.
– Będzie wyglądać naprawdę źle, licz się z tym.
To nie potrafiło się nawet ruszać. Ot, leżało pod murem zakładu. L. musiał wyjść na ulicę za Olegoffem, żeby zgodnie z obietnicą patrzeć na to. Brunatna, rozlazła masa, słabo przypominająca swym zarysem leżącego człowieka. Olegoff badawczo przyglądał się L.
– Możesz tego dotknąć? – zapytał. L. wzdrygnął się.
– Brzydzę się tego i boję.
– Bać się nie musisz. Gwarantuję ci.
– Przecież policja zarzuci mi, że dotykałem tego. Jeszcze mnie oskarżą.
– Nikt tego nie widzi oprócz nas.
– I mnie – odezwał się przechodzący, starszy mężczyzna.
L. gwałtownie się odwrócił. Dostrzegł we wzroku nieznajomego tę samą pustkę i mętność, co zwykle w oczach Olegoffa tę samą ubogą mimikę twarzy i automatyzm ruchów.
– Stefan – przedstawił, się nieznajomy. L. skinął głową.
– On też jest blady, jak ja – Oleg wskazał na niego dłonią.
Читать дальше