– Czego żeście się uwzięli akurat na niego?
Tak uznali w Pontoise. Robili wstępne badania i określili profil postaci, którą widzowie zaakceptują jako twojego partnera. Romantyczny flibustier, rozumiesz, szlachetny dzikus wspierający twoją sprawę… On najlepiej do tej roli pasował. Kochanie, ja mogę zrozumieć, że on się boi obiektywu. Wszyscy tacy na początku się boją. Powiedz mu, przecież w końcu nie jest tutaj za darmo…
Z najwyższym trudem zmusił się, aby odejść. Instynkt ostrzegał go, że trwa to już zbyt długo. Ktoś go w końcu zobaczy, jak sterczy tutaj, strzygąc uszami. Nie może na to pozwolić. Był ciekaw, potwornie ciekaw dalszego ciągu tej rozmowy, ale przemógł tę ciekawość i wycofał się w zalegający poza kręgiem ciężarówek mrok. Poszedł dalej.
Rzeczywiście, na samym początku trasy wspominała coś, że chcieliby, aby występował w transmisjach. Odmówił natychmiast i stanowczo, a Jacqueline nie nalegała. Czyżby rzeczywiście przyjęła zaproszenie do jego wozu tylko po to, by go dalej namawiać? Nie chciał w to wierzyć.
Uświadomił sobie, że zupełnie nie pamięta, o czym właściwie rozmawiali przez cały dzień. Nie zostało z tego nic, absolutnie nic konkretnego. Niewiarygodne. Ot, taka tam paplanina, o wszystkim i o niczym. Co najgorsze, miał wrażenie, że ta głupia paplanina sprawiała mu straszną radość, że po prostu było mu przyjemnie rozmawiać przez większość dnia z Jacqueline dla samego słuchania jej głosu.
Do diabła z tym. Trzeba się wreszcie napić, bez dwóch zdań. Noc zrobiła się już zupełnie ciemna, tylko pozawieszane na samochodach lampy rzucały nieco światła na powstały wewnątrz kręgu zaparkowanych wozów placyk, gdzie jak zwykle kwitło życie towarzyskie.
– No i on, jak każdy, wiecie, obcych do wozu nie bierze. Nikt przecież obcych nie bierze, jeszcze po ciemku… – Przechodząc przez oświetlony placyk, Perhat słyszał głos jednego z wynajętych we Lwowie kierowców, ciągnący opowieść do wódki i suszonego śledzia. Zwolnił kroku, nadstawiając nieznacznie ucha. – No, ale wtedy coś go tak, mówił, tknęło. Środek nocy, a tu zakonnica przy drodze. Sama jedna. No, dziwna sprawa, nie? To i zatrzymał się. A ona, zamiast wsiadać, mówi mu: Panie kierowco, ale ja tutaj mam rzeczy, niech pan będzie taki dobry i pomoże. No, więc wysiada chłop, patrzy i jakoś mu się tak, wiecie, dziwnie robi, bo widzi, a przy drodze trzy trumny leżą. No, to i pyta: A co siostra wiezie w tych trumnach? To ona mu je zaczyna otwierać. Pierwszą otworzyła, patrzy, a tam po brzegi ziarna. A zakonnica mówi: Tu jest zboże na chleb, którego zabraknie. Drugą otworzyła, a tam krwi po brzegi, no mówię wam, równo, po brzegi. A ona: Tutaj jest krew, która przelana będzie…
Perhat nie przystanął, aby dowiedzieć się, co było w trzeciej trumnie. Zawsze go zastanawiało, kto produkował te wszystkie mrożące-krew-w-żyłach historie opowiadane wieczorami przez czumaków i kierowców. Chociaż, jak się zastanowić, i tak były one mniej głupie niż seriale w telewizji.
Stanął przy traku Wielkiego Piątka i zabębnił kostkami palców w szybę.
– Piątek?! Wystaw łeb, to ja.
Po chwili drzwiczki uchyliły się. Piątek był w samych szortach, z których wylewały się zwały tłuszczu. Na jego ostrzyżonej do skóry, wielkiej jak wiadro głowie lśniły krople potu. Dobrze grubasowi, pomyślał Perhat z wredną satysfakcją. Poskąpił na porządną klimatyzację w wozie, a teraz cierpiał w upale bardziej od innych.
– Co jest?
– Idę na wzgórze, do Skrebecowych – oznajmił, wpatrując się w pustą już o tej porze drogę. Nie potrafił polubić tego człowieka, mimo iż ten był lojalny wobec Stawyszyna i posłuszny jak pies. – Zanim wrócę, miej oko na ludzi. Żeby mi tu burdelu nie robili.
– Co mają robić burdel – wzruszył ramionami Piątek.
– Kto nas ruszy?
Oczywiście miał rację. Nocleg przy kijowskiej drodze nie był najbezpieczniejszy, nawet w pobliżu wielkich i gwarnych skupisk, jak Parachowka. Co dopiero na takim odludzi tak jak tu. Ale to dotyczyło pojedynczych wozów czy małych grup. Wielki konwój, ponad dwadzieścia naczepowych traków i kilka furgonetek, odstraszał potencjalnych intruzów samą swą potęgą.
– Dobra – mruknął Perhat. – Strzyżonego Pan Bóg strzyże, jak mawiają fryzjerzy. Niniejszym mnie zastępujecie, Piątek, dopóki nie wrócę z rekonesansu.
– Tak jest! – usłyszał z wyżyn kabiny trzynastotonowego steyera i chwilę później zza pleców dobiegł go trzask drzwiczek. Ruszył przez wyschnięty las pod górę, na szczyt wzgórza, gdzie powinni być żołnierze Skrebeca. Sięgnął do naszytej na udzie kieszeni i namacał butelkę, zimną i mokrą. Idąc pieścił palcami jej szyjkę. Od czasu do czasu oglądał się, żeby spojrzeć z góry na swój konwój. Tylko raz uniósł głowę, by zerknąć w niebo. Usiane mrowiem gwiazd, bez jednej chmurki, zapowiadało kolejny dzień obezwładniającego upału.
*
Krasnodarski konwój, o którym Kuziew dowiedział się w czasie telefonicznej rozmowy z Kijowem, nie różnił się niczym szczególnym od dziesiątek innych, przemierzających bez ustanku Drogę w tę i we w tę. Przynajmniej na zewnątrz. Kilka wielkich ciężarówek, nie tak nowoczesnych, jak te używane przez ludzi Stawyszyna, ale o mocniejszych silnikach i większej ładowności, oraz niewielki samochód terenowy z otwieranym dachem. W przeciwieństwie do konwoju Perhata nie nocowali na odludziu, ale, jak to było ogólnie przyjęte, w miasteczku.
Nie budził też szczególnego podejrzenia fakt, iż obsadę ciężarówek stanowili wyłącznie mężczyźni, i to jeden w drugiego żylaści, szerocy w barach, wysportowani. Było wiele ładunków, których przewożenie Drogą wymagało takich właśnie konwojentów. Ciekawe mogło się wydać, że podobnie prezentowali się także ludzie z drugiego konwoju, mającego podobne samochody i parkującego tuż obok. Zwłaszcza, że i jedni, i drudzy byli wyraźnie w jak najlepszej komitywie. W pewnym momencie wymieniali nawet jakieś ładunki, przenosząc skrzynie – na oko sądząc, ze sprzętem elektronicznym – z jednego wozu do drugiego.
Ale i to łatwo było wyjaśnić. Ludzie Drogi, nawet jeśli nie pracowali dla tej samej firmy spedycyjnej, często się znali i zawierali przyjaźnie. Najwyraźniej akurat spotkały się właśnie dwie grupy takich przyjaciół. Jedni jechali z Krasnodaru do Lwowa i może dalej, do Europy – a drudzy w przeciwną stronę, do Rosji. Miasteczko, w którym jedni i drudzy zatrzymali się na noc, musiało już widzieć bardzo wiele takich spotkań.
Miasteczko to nazywało się Bojarka i jak wszystkie inne, dzieliło się na pozostające w ostatecznej rozsypce posowieckie blokowiska i na obrastające je dzielnice dzikiej zabudowy. Centrum miasta było beznadziejnie szare, naznaczone kruszącym się betonem, z którego wyzierały pordzewiałe zbrojenia, oraz monotonią regularnych kwartałów i absurdalnie szerokich ulic. Wschodnie i północne peryferie, dla odmiany, imponowały pstrokacizną i rozmaitością stawianych tam budowli – od disnejowskich domków z czerwonej cegły, po szare, przysadziste bunkry strzegące swych luksusów wysokim murem z wieżyczkami strażniczymi i kamerami.
Rozległe place i szerokie ulice w środku miasta stały się królestwem przejezdnych transportów i wszystkich, którzy żyli z ich obsługi. Wokół wielkiej hali niepotrzebnego już od lat dworca kolejowego, na stratowanych resztkach dawnej promenady i parków roztasowały się budy, stragany i parkingi. Od rana do nocy trwały tutaj gwar i ruch, powietrze przesycał swąd smażonych kiełbas i pędzonego samogonu, targowano się, kłócono i godzono, pracowano i wypoczywano, rżnięto w karty i obracano diewoczki.
Читать дальше