Roland pokręcił głową, założył łańcuch i poszedł do łazienki. Po wyjściu z niej zatrzymał się przy łóżku i popatrzył na Evana. W półmroku wnęki sypialnej skóra Adepta zdawała się lekko świecić. Głowę odrzucił do tyłu, odsłaniając długą, delikatną szyję. Wielobarwne włosy rozsypały się na poduszce. Większość sińców zmieniła się w brzydkie, szare smugi, a po ranach zostały cienkie, białe blizny. Jedna dłoń o długich palcach leżała na brzuchu, drugą wyciągnął, jakby przez sen chciał zatrzymać odchodzącą Rebeccę. Ta ręka zwisała teraz z łóżka. Roland podniósł ją i położył na prześcieradle.
Prawie wyleczony sprawia wrażenie bardziej delikatnego niż wczorajszej nocy, gdy był tak ciężko ranny. Rolandem targały silne emocje, które próbował nazwać. Nie była to żądza, choć nie mógł – nie pragnął – zaprzeczać tkliwości. Nie była to też litość, choć to również czuł. Tydzień temu wiedziałby, dokąd to prowadzi, i nie posunąłby się dalej. Tydzień temu był innym człowiekiem. Cicho wyszedł z sypialni.
To musi być miłość.
Nie do Evana wyłącznie. Kochał jednak to, czym był Evan. Kochał go za to, co zgodził się zrobić. Evan zgodził się cierpieć i być może umrzeć, aby świat, który nie był jego światem, nie padł ofiarą Ciemności.
Niespodziewanie poczuł zbyt wielki niepokój, by móc spać, wydobył Cierpliwość z futerału, usiadł na taborecie kuchennym i zaczął grać, przekładając swe uczucia na muzykę. Śpiewał słowa, jakie mu się nasuwały, pozwalał, by same układały się w rytm. Kiedy skończył, silne słońce letniego dnia dawno zastąpiło bladą poświatę świtu; znalazł pieśń, która od tej pory będzie częścią każdego utworu, jaki zagra.
Nigdy już nie odzyskam wolności, Bo jesteś w mej muzyce, A muzyka to kość z mej kości.
Był to fragment jego starej piosenki, jednej z tych, o których Rebecca mówiła, że są „niezupełnie”. Nieoczekiwanie nabrał nowego znaczenia.
Roland wstał, przeciągnął się i zdał sobie sprawę, że miał słuchaczy, zauważył bowiem, jak rozbiegli się, spłoszeni jego ruchem. Byli zbyt szybcy, by mógł ich rzeczywiście Zobaczyć, lecz gdzieś w głębi jego świadomości tkwiło przekonanie, że byli zadowoleni. Zerknął na zegarek. Za kwadrans dziesiąta? Grał od czterech godzin?
Boże, jak ten czas leci, kiedy człowiek znajduje się… znajduje się… w jakimkolwiek stanie się znajdowałem.
Po czterech godzinach w jednej pozycji powinien być niemal sparaliżowany, ale czuł się doskonale. Tylko w ustach tak mu zaschło, że miał sklejone wargi. Na szczęście przypomniał sobie, że wczoraj schował do kieszeni pół paczki gumy do żucia bez cukru, bo nie czuł się na siłach zaparzyć herbaty – ani zwykłej, ani ziołowej. Do której kieszeni schował tę gumę? Po wyciągnięciu dwóch kapodasterów, zgniecionego rachunku z Dominiona, sześćdziesięciu dwóch centów drobnymi i listu z Tulsa znalazł ją i z westchnieniem ulgi włożył do ust. Wystarczy mu do czasu, gdy będzie mógł się napić kawy.
Schowawszy kapodastery, rachunek i monety do kieszeni, przyjrzał się uważnie listowi. Przesyłka była niezwykle cienka. Miał nadzieję, że nic się nie stało, bo ich comiesięczna korespondencja zazwyczaj miała większą objętość. Zajrzał szybko do wnęki sypialnej i zobaczył, że Evan wciąż śpi, więc siadł i rozerwał kopertę.
W środku były dwie kartki papieru. Na pierwszej było nabazgrane tylko jedno zdanie: „Nie wiem, dlaczego, ale wydawało mi się, że ci się to przyda”. Na drugiej był rękopis utworu muzycznego. Niestaranność, z jaką nuty były rozsypane na pięciolinii, świadczyła o tempie, w jakim je zapisywano. Melodia, harmonia, akordy; wszystko jak trzeba. Także słowa…
Roland oparł kartkę o imbryk Rebeki i wziął Cierpliwość. Nucąc cicho pod nosem, powoli wygrywał akordy. Nie były trudne – D, d-moll, C, d-moll, ale upłynął jakiś czas, zanim zabrzmiała osobliwa melodia. Wreszcie skinął głową i zaczął od początku, tym razem śpiewając słowa.
Cztery wiatry, powietrze, płomienie, Ziemio i wodo, spełń me życzenie, Prośby samotnego niechaj wysłucha – Dzie…
– Rolandzie!
Emocja zawarta w tym krzyku sprawiła, że Roland zerwał się na nogi i obejrzał.
– Rolandzie, skąd wziąłeś tę piosenkę? – Zdyszany lekko Adept stał w drzwiach sypialni z włosami w nieładzie i błyskiem w oczach.
– Przysłała mi ją przyjaciółka – odparł Roland łagodnie, zastanawiając się, czy nie był to jakiś obłęd wywołany obrażeniami odniesionymi poprzedniej nocy. – Czemu pytasz?
– Bo to jest odpowiedź! Nie rozumiesz? To inwokacja do bogini!
– Inwokacja do bogini? – zaprotestował Roland, i umilkł. Wuj Tony miał rację, że Roland wiele nie czytał, ale z kursu mitologii porównawczej, na który kiedyś chodził, zapamiętał, że przed bogami olimpijskimi ludzie czcili jakąś boginię. Czy może kilka bogiń. – W porządku, inwokacja do bogini. – Nadal brzmiało to dziwnie!
Wtedy przypomniał sobie coś jeszcze. Usłyszał we wspomnieniach głos pani Ruth. Ten świat jest strefą buforową pomiędzy Światłością i Mrokiem. Kiedy pojawiło się życie na świecie, wzniesiono bariery.
Roland wyjął z kieszeni rachunek z Dominiona i odwrócił go.
„Kto wzniósł bariery?”
Bez słowa podał go Evanowi, gotów się założyć, że zna już odpowiedź.
– Ale ze mnie idiota! – wykrzyknął Adept, najpierw czytając wiadomość od pani Ruth, a następnie przebiegając oczami stronę z tekstem piosenki. Nie był tak szczęśliwy od chwili przybycia tutaj. – Możemy go zatrzymać! Chociaż jest tak późno, możemy go zatrzymać! – Śmiejąc się z ulgą, złapał Rolanda za ramiona i uściskał entuzjastycznie.
Po kilku chwilach wzajemnego klepania się po plecach, odsunęli się od siebie.
– A teraz – Evan podkreślił słowo wymachem ręki – pójdziemy…
– Ehm, Evanie… – Roland przełknął z trudem ślinę. Wspomnienie dotyku ciepłego ciała nie pozwalało mu myśleć jasno. – Proszę, włóż coś na siebie przed zrobieniem czegokolwiek.
Evan spojrzał na siebie, a potem na Rolanda.
– Przykro mi – rzekł i pobiegł ubrać się do sypialni.
Akurat ci przykro. Roland prychnął w duchu, lecz nic nie mógł poradzić na to, że na twarzy zagościł mu głupawy uśmiech. Najpierw ocalimy świat. Potem pomyślimy o… nieważne.
Kiedy Evan wrócił, jego zniszczone podczas walki ubranie było czyste i nowe. Bransoletki i kolczyk rozsiewały iskry, i nawet znaczek z uśmiechniętą buzią był przypięty do podkoszulka.
– A teraz – zaczął, owijając biodra trzecim pasem i zapinając klamrę – pójdziemy mu dokopać.
– Jak? – spytał Roland, chowając Cierpliwość do futerału. – Wezwiemy boginię, a ona przegoni Mrok?
Evan wyjął z lodówki jabłko i ugryzł je. – Zasadniczo masz rację – przyznał, wycierając strużkę soku z podbródka.
Roland przykucnął na piętach.
– W tym musi być coś jeszcze.
– Bo jest – radośnie zgodził się Evan.
– Co?
– Nie wiem.
– Co!
– Posłuchaj, w tym mieście są miliony ludzi. Musimy wśród nich znaleźć czarownicę.
– Chyba za mocno oberwałeś w głowę zeszłej nocy. Czarownice, czyli brzydkie, usiane brodawkami staruchy na miotłach, nie istnieją. – Przypomniał sobie nagle dziecko upieczone na chrupki brąz i zacisnął pobladłe wargi. – Przynajmniej nie tutaj.
– Nie, nie tutaj – potwierdził Evan tonem, który łagodził przerażenie. – Istnieją czarownice związane ze starym, pogańskim kultem. Musimy je odnaleźć. One będą wiedziały, jak użyć pieśni.
Читать дальше