Aleksander Abramow - Wszystko dozwolone
Здесь есть возможность читать онлайн «Aleksander Abramow - Wszystko dozwolone» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Wszystko dozwolone
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:4 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 80
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Wszystko dozwolone: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Wszystko dozwolone»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Wszystko dozwolone — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Wszystko dozwolone», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
– A ty lubisz się uczyć?
– Kto lubi? Ty lubisz?
– Zależy o czym. Byłeś dziś w szkole?
– Byłem. Dwie godziny przesiedziałem przy komputerze. Łeb mi pęka, że zdechnąć można.
I Kapitanowi, i Biblowi wydało się, że Hedończyk powiedział „dwie godziny”, ale „usłyszeli” to niezbyt wyraźnie i upierać się przy „godzinach” nie mogli. Termin „komputer” zadźwięczał jednak w ich świat mości wystarczająco wyraźnie.
– Usłyszał pan: komputer, prawda? – szepnął Bibł nie patrząc Kapitana.
– Właśnie. Nieprawdopodobne.
– Pomyślałeś o komputerze? – kontynuował Bibl, zwracając się chłopaka w błękitnych kąpielówkach, który zaczynał już spoglądać na nich podejrzliwie. – W naszej szkole to się nazywa inaczej. Maszyna, która za ciebie myśli, podpowiada ci, włazi ci do głowy i układa na półeczkach rozmaite głupstwa. A ty budzisz się i już wiesz wszystko. Tak?
Hedończyk zarżał jak koń. A Bibl, nie dając mu się opamiętać, dalej:
– Czego się dziś uczyliście?
– Liczenia – niechętnie odpowiadał Hedończyk. Ten przeciągający się egzamin wyraźnie zaczynał go już nudzić. – A potem gry w „tro”.
Kapitan usłyszał „taro” i poprosił, żeby powtórzył.
– Warcaby – wydało się im obu. – Dwanaście kwadracików poziomo, dwanaście pionowo. Pomnożysz?
– A ty?
– Nawet lepiej potrafię. Dwadzieścia siedem razy dwanaście i podzielić przez jedną dwunastą. No?
„Mają dwunastkowy system liczenia” – pomyślał Bibl i powiedział głośno:
– W myśli nie potrafię. Bez maszyny liczącej się nie uda.
– Na maszynie każdy dureń potrafi. A ja w myśli. Dorzucili mi za to dwa tuziny jednostek. A za wyobraźnię minus.
– Dlaczego?
– Nie rozwiązałem testu. Sześć prób, a na tablicy zera.
– Na jakiej tablicy?
– Świetlnej.
– Poddaję się – szepnął Bibl do Kapitana. – Mam dość. Jeszcze trochę i wpadniemy. – Ale mimo to zadał swoje ostatnie pytanie: – A po co wam te umowne jednostki?
– Nie uzbierasz normy, to koniec z tobą. Chłepcz znowu tę babelaję z rurki do lewatywy.
Kapitan usłyszał: z „gumowej kiszki”. Ale sensu obaj nie uchwycili i co najważniejsze, „błękitny” to zrozumiał.
– Nie jesteście ze szkoły. A skąd, nie wiem. Biorę do niewoli – oznajmił i chlasnął srebrzystą żmijką.
Kapitan rzucił mu się pod nogi i przewrócił na ziemię. Obaj natychmiast zerwali się, ale Kapitan uprzedził go o sekundę i bolesnym chwytem zmusił młodego człowieka do wypuszczenia „bicza”.
– Bibl, proszę podnieść tę jego zabawkę – powiedział nie odwracając się. – A ty już teraz wiesz, kogo można, a kogo nie można brać do niewoli.
Hedończyk nie był tchórzem. Ale i trzeci jego skok – widać miał zamiar ugryźć Kapitana – przyniósł równie opłakany skutek. Nawet nie ruszając się z miejsca Kapitan lewą ręką przerzucił go przez głowę. Dla kosmonauty, wyszkolonego we wszystkich rodzajach samoobrony, hedoński uczeń, nawet o figurze kulturysty, był niewiele groźniejszy od ziemskiego chłopaczka. To ostatnie niepowodzenie załamało Hedończyka. Nie oglądając się, nie próbując wstawać, na czworakach poczołgał się w krzaki.
– No i po wszystkim – powiedział ze smutkiem Kapitan. – Kontakt zakończony.
– Nie mieliśmy innego wyjścia, Kep – powiedział Bibl. – Co mieliśmy robić? Podstawiać plecy pod ich „bicz”?
– Ale mimo wszystko żal mi chłopaka.
– Mordercy? Przecież to mordercy. I nie miej wyrzutów sumienia. – Bibl wskazał na martwe, obrócone ku słońcu twarze: – Obawiam się, że tu panują inne zasady moralne, Kep, i że to nie z nimi musimy szukać kontaktu.
Kapitan zamyślił się.
– Wracamy? A może zaryzykujemy mały spacer? Koło tych eukaliptusów. Nic nie będzie utrudniać obserwacji. Dostrzeżemy każde niebezpieczeństwo.
– Ten chłopak może sprowadzić pomoc.
– Przy naszym uzbrojeniu, Bibl, możemy się niczego nie obawiać na wet w dżunglach Prokli. „Bicze” to dziecinne zabawki w porównaniu z pneumoodrzutnikami. A przecież mamy jeszcze i granaty, i „pasy”. Niech się tylko pokażą.
„Nawet najbardziej doświadczony i mający szczęście zwiadowca czasami się myli” – pomyślał Bibl, ale nie sprzeciwił się Kapitanowi. Alejka była przyjemna i jasna. Gigantyczne maszty eukaliptusów z ich liśćmi – nożami zwróconymi krawędzią ku słońcu nie zatrzymywały ani jednego promyka. Piasek, trawnik, kamyki. Dziesięć minut… dwa dwadzieścia… pół godziny. Nic się nie zmieniało w otaczającym krajobrazie.
– Chciałoby się przelecieć po takiej alejce na poduszeczce powietrznej – westchnął w rozmarzeniu Kapitan. – Czuję się jak w uzdrowisku!
Ale Bibl milczał, nie odrywając oczu od linii rosnących za eukaliptusami wiecznozielonych krzewów z grubymi, jakby kartonowymi liśćmi. Ciągnęły się równolegle do alejki, zwarte i gęste jak przystrzyżony żywopłot.
– Coś pana niepokoi, Bibl?
– Krzewy. Z każdej strony można do nas podpełznąć.
Kapitan zatrzymał się i powiedział:
– Czegoś nas jednak uczyli w służbie kosmicznej.
Z otchłani jednej ze swoich niezliczonych kieszeni wydobył miniaturowe słupołazy, przyczepił je do butów i z małpią zręcznością błyskawicznie wspiął się do góry po wyzłoconym słońcem pniu. Osiągnął wysokość jakichś dziesięciu metrów, rozejrzał się wokoło i równie szybko zsunął się na ziemię. Twarz miał skupioną i poważną.
– Zgadł pan, Bibl, a ja znowu się pomyliłem. Pełzną dwoma kolumnami z prawej i z lewej strony.
– W błękitnych kąpielówkach?
– Nie zwróciłem uwagi. Czy to nie wszystko jedno?
– Przyszli mi do głowy „granatowi”. Pomyślałem, że może znowu spotkają się dwa wrogie obozy?
– Nie, Bibl. To na nas polują.
– A więc włączamy „pasy”, Kapitanie?
– Ty pierwszy.
„Pas” nie unosił od razu. Przez moment człowiek powoli wzbijał na wysokość około pół metra, a potem, rozcinając ze świstem powietrze, leciał łukiem jakieś dwieście, trzysta metrów. Bibl przeleciał jak torpeda i wylądował miękko i cicho. Po krótkiej chwili dogonił go Kapitan.
– Powtórzymy?
Powtórzyli. Jeszcze trzysta metrów i jeszcze trzysta. Gdzieś tutaj trzeba zakręcić w lewo. W oddali widniało już pasmo szarych mchów. Kapitan spojrzał na kompas i ustalił kierunek.
„Portosa” znaleźli dokładnie w tym samym miejscu, w którym go opuścili, ale teraz nie było ono już puste. Około dwudziestu młodzieńców w granatowych kąpielówkach tłoczyło się wokół maszyny, nie będąc w stanie zbliżyć się do niej bezpośrednio; pole ochronne niweczyło ich próby. Skok Kapitana zauważono i gdy lądował, nie dano mu nawet schwycić za broń: zabrakło dosłownie ułamków sekundy. Coś niezauważalnego i bezdźwięcznego ukłuło go w policzek i natychmiast runął w ciemność.
Bibl widział to wszystko z powietrza. Mógł przedłużyć skok, przejść w lot swobodny, ale gdzie ma lądować? Jeżeli opuści się na ziemię za „Portosem”, nie będzie w stanie pomóc koledze. Gdy zatrzyma się przy Kępie, nie zdąży nic zrobić: mają jakąś zagadkową, bardzo celną broń. Musi więc atakować w locie. Przeleciał nad „Portosem”, odczepił granat gazowy, zawrócił i na dużej szybkości, zniżając się do czterech, pięciu metrów, cisnął granat gdzieś między pojazd a grupę szalejących nagusów w granatowych kąpielówkach. Natychmiast niewysoki obłok dymu okrył ich lepką i tłustą ciemnością. Kapitan leżał nieprzytomny w odległości trzech metrów od wozu. Teraz można było wylądować, schwycić kolegę pod ramiona, dowlec do „Portosa” i wyłączyć pole ochronne. Bibl tak właśnie zrobił. Nic mu nie przeszkadzało: obłok czarnego dymu zagradzał drogę Hedończykom. Ale jeden, niezauważony przez zajętego Kapitanem Bibla, przedostał się mimo wszystko. „Granatowy” machnął czymś podobnym do klucza francuskiego. I właściwie nic się nie stało: nic nie zagrzmiało, nie błysnęło, nie zaświstało. Bibl, który zdążył już podciągnąć Kapitana do „Portosa”, poczuł tylko lekkie, prawie niezauważalne, jak użądlenie komara, ukłucie. I stracił przytomność nie zdążywszy wyłączyć pola ochronnego.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Wszystko dozwolone»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Wszystko dozwolone» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Wszystko dozwolone» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.