Stanisław Lem - Człowiek z Marsa

Здесь есть возможность читать онлайн «Stanisław Lem - Człowiek z Marsa» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Człowiek z Marsa: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Człowiek z Marsa»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Człowiek z Marsa — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Człowiek z Marsa», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

W tej samej chwili rozległ się na podwórzu — czy też od strony frontu — straszny krzyk, który wbił się w nasze uszy, aż wszyscy drgnęli i zwrócili się do okien. Krzyk powtórzył się, rozległo się zdławione charkotanie, które przeszło w słyszalny w niezwykłej ciszy bełkotliwy szloch — i wszystko umilkło.

— Nic pomóc nie możemy — profesor rzucał słowa ciężko i powoli. — Nie wiemy, co on może zrobić, jak trzeba się bronić, musimy tylko radzić.

— Ależ my tu zginiemy, nie, ja wyjeżdżam — to był Gedevani.

— Proszę, drzwi są otwarte, ja nikogo nie wstrzymuję, moje miejsce jest tu, choćbym miał zginąć w środku słowa — profesor miał twarz jakby wyrzeźbioną z kamienia. Dalibóg, był to potężny staruch! Gedevani opadł na krzesło.

— Jak on wyszedł, dokąd i co robi? — spytał profesor.

— Nie wiem, nie widziałem, może Burke? — mamrotał inżynier, którego siły wyczerpały się. Opadł na krzesło i dyszał, wycierając chusteczką z czoła i włosów krew zmieszaną z wapnem.

Burke, który, jak się okazało, schował się między dwie szafy biblioteczne, został wyciągnięty przez doktora. Ten powoli, flegmatycznie wyjął z kieszeni na piersi futerał, wyszukał ampułkę środka nasercowego i zrobił wielkiemu, trzęsącemu się mężczyźnie zastrzyk. Po tym włożył strzykawkę do futerału i zwrócił się do profesora:

— Jeżeli to tak dalej pójdzie, to wkrótce wyjdą mi wszystkie ampułki, nie przewidziałem takiej epidemii.

Silił się na jowialność — profesor wzruszył ramionami — wydało mi się teraz, że ta jego gadatliwość i roztrzepanie były maską, za którą tkwił jak w łupinie orzecha rdzeń diabelnie twardy i mocny.

— Burke, gadaj pan, co pan widział?

— Panie profesorze, czy on tu nie przyjdzie? — szofer dygotał jeszcze lekko.

— Nie! No, mów, ośle jeden.

— Stałem koło windy, nagle, nagle widzę jakiś błysk, niby niebieskie światło, patrzę, gdzie są drzwi, a tu tylko kurz, taki kurz, jakby się sufit oberwał, i z tego kurzu wysuwa się…

Zatrząsł się, twarz mu zbielała.

— No co? Co pan widział?

Wszyscy stali kołem wyprężeni, bladzi, profesor przechylił głowę i jego czarne oczy zdawały się płonąć jakimś ogniem nieśmiertelnym. Pomyślałem w tej chwili, że nawet Marsjanin nie wytrzymałby takiego spojrzenia.

— Wielka czarna głowa cukru szła pomaleńku, a przed nią i za nią takie dziwne węże w powietrzu, jakby macki, szła, kiwała się na boki i raz uderzyła o filar muru, uczułem wstrząśnienie.

— Aha, to wtedy było, więc on drzwi nie wyrwał — szepnął do mnie Fink.

— Widzę: cegły lecą, nogi mi się odkleiły i wpadłem do windy, chwała Bogu jeszcze działała — zakończył szofer, oglądając się z obłędną trwogą w oczach na drzwi.

— Psiakrew, głowa cukru, przed którą trzeba uciekać — zaczął ktoś za mymi plecami. W tej chwili powietrze sali rozdarł jeden chóralny okrzyk.

Zaciemniło się nieco, przez okno ujrzałem gęste chmury pary — wrzącej pary.

— Jezioro kipi — krzyknął ktoś. Jakoż woda w jeziorze wrzała i bryzgała w małych wirach, które zlewały się razem. Zjawisko to trwało pięć minut i przeszło tak szybko, jak się zaczęło.

— Zdaje mi się, że rozumiem: maszyna częściowo przyszła do normy, ale niezupełnie, jest jakby po naszemu pijana, stąd to uderzenie w mur, stąd to kołysanie się, stąd też, zdaje się, to widowisko — profesor mówił powoli, trąc dłonią czoło. — Hm, widocznie przystosował się do naszej atmosfery… Panowie.

Na brzmienie tego głosu wszyscy zwrócili się ku niemu.

— Panowie, pozostaje ostatni środek: trzeba użyć naszych miotaczy. Kilka blisko eksplodujących min z mieszaniny tlenku węgla, chloru i acetylenu powinno poskutkować. Jeżeli zmienimy mu skład powietrza po raz drugi, to znowu wpadnie w stan nieruchomości, który potrafimy lepiej wykorzystać.

Myśl zdawała się dobra.

— Trzeba pójść do podziemi po miotacze i miny — powiedział ktoś.

— Kto to powiedział? Proszę… Wszyscy spojrzeli na siebie.

— No, co to jest? Nikt nie chce zejść na dół?

W uszach tętnił mi jeszcze ten straszny krzyk, krzyk człowieka, który widzi swoją zbliżającą się śmierć.

— Ja pójdę! — powiedziałem.

— Dziękuję, McMoor, pan nie orientuje się jeszcze u nas, ja sam pójdę — profesor odszedł od stołu.

Życie weszło w gromadkę mężczyzn:

— Idziemy wszyscy!

Profesor spojrzał na nich, jakby przepraszając:

— Nie trzeba, moi panowie, wystarczy trzech. Niech idzie doktor, inżynier i McMoor.

Wyszliśmy z sali. Na korytarzu leżała lekka warstwa tynku, bieląc ciemny chodnik. Poza tym było cicho i spokojnie. Wsiedliśmy do windy, która opuściła nas do podziemi. Panował tam chaos. Jeden z filarów podpierających strop był niemal do połowy wyszczerbiony, wyszarpany żelazobeton w postaci rozdartej siatki pełnej okruchów cementu, piasek i tynk zaścielały podłogę, po której się stąpało.

— Cóż to za siła diabelska! Ależ on nie jest wyższy niż półtora metra — szepnął inżynier. — Ważyliśmy go zresztą, niespełna czterysta kilo…

Niemal biegiem doszliśmy do końca korytarza. Powietrze było czuć nieznośnie, jakiś ckliwy zapach, który czułem, choć daleko słabiej, podczas pierwszych oględzin potwora.

W znanej mi stalowej kwaterze inżynier wyjął z kilku szafek długie obłe pociski gazowe, znaczone kolorowymi pierścieniami u nasady, i każdego z nas obładował sześcioma, dla siebie przeznaczając jeszcze trzy i dwa miotacze rakietowe w postaci małych saneczek z podstawą aluminiową, ogromnie lekkiej i prostej konstrukcji.

Każdy z nas zawiesił sobie po kilka masek gazowych przez plecy i ruszyliśmy w drogę powrotną, którą przebyliśmy bez przeszkód.

W bibliotece napięcie nieco zelżało, gdy ujrzano nas wracających szczęśliwie.

— Proszę panów, zaczynamy! — powiedział profesor, wydając każdemu maskę gazową. — Maski trzeba nosić aż do chwili, kiedy ja wydam inny rozkaz. W razie gdyby mnie… gdybym nie mógł rozkazu wydać, dowodzi Mr Frazer, a po nim inżynier Fink.

Wyszliśmy z biblioteki, niosąc pociski. Profesor prowadził na wyższe piętro, potem na czwarte, wreszcie weszliśmy po wąskich schodach do małej kopułki, która znajdowała się na dachu. W kopułce tej stało kilka stołków, mała luneta ziemska na statywie i kilka przyrządów meteorologicznych.

Mężczyźni przystąpili do małych okienek w bocznych ścianach tego dosyć ciemnego locum i poczęli się rozglądać. Mnie trafił się otwór wielkości może głowy, wybity dla wysuwania lunety, przez który ogarniałem puste pola, które od strony północnej oddzielały nas od Nowego Jorku. W odległości kilku kilometrów widniała zaciemniona część nieba — były to dymy wielkiego miasta.

Pola pod wczesną w tym roku wiosnę obsypane wysoką zieloną runią. Młoda zieleń świeciła na drzewach. Ale oczy moje wytężając się aż do bólu, nie obserwowały dla przyjemności — każdy punkt, każde zaciemnienie terenu wydawało mi się podejrzane.

— Jest! jest! — to zawołał profesor. Wszyscy cisnęli się. Spojrzałem, czy mogę z mojego otworu patrzeć w kierunku, który on wskazywał.

Ale już ktoś opuszczał część wypukłego stropu, odsłoniło się prawie pół horyzontu i ujrzałem wyraźnie, jak w odległości trzystu–czterystu metrów jakaś sylweta czarna, mocno odbijająca światło słoneczne, jakby natłuszczona, bardzo powoli i równo posuwała się wśród młodego zboża, znacząc drogę wąską koleiną rozdeptanych źdźbeł.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Człowiek z Marsa»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Człowiek z Marsa» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Stanisław Lem - Podróż dwudziesta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż dwunasta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż jedenasta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż ósma
Stanisław Lem
libcat.ru: книга без обложки
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Fiasko
Stanisław Lem
Stanisław Lem - K Mrakům Magellanovým
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Planeta Eden
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Příběhy pilota Pirxe
Stanisław Lem
Отзывы о книге «Człowiek z Marsa»

Обсуждение, отзывы о книге «Człowiek z Marsa» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x