Stanisław Lem - Człowiek z Marsa

Здесь есть возможность читать онлайн «Stanisław Lem - Człowiek z Marsa» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Człowiek z Marsa: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Człowiek z Marsa»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Człowiek z Marsa — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Człowiek z Marsa», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

— Tyle panu nie daję — powiedział profesor. — Do dwunastej, do pół na pierwszą najdalej, musimy już coś osiągnąć.

— W tym czasie to wykluczone — powiedział Fink — ale jest inna możliwość: wysadzić stożek w powietrze, na przykład ekrazytem.

— Co, zniszczyć?! Nie, nigdy — rozległy się zmieszane głosy.

— Panowie, jestem z was dumny! — profesor Widdletton wstał. — Pytam raz jeszcze, czy mamy postąpić według propozycji inżyniera Finka?

— Tak!

— A więc proszę do pracy. — Profesor patrzył na Finka. — Jakie pan daje optymalne warunki ochronne?

Fink namyślał się.

— Skafandry muszą nosić wszyscy, na korytarzu też, przy kamerze będzie zawsze tylko jeden człowiek, pociski gazowe muszą być w pogotowiu i maski przeciwgazowe dla nas. Pierwszy etap to jest wiercenie. Myślę, że to się da zrobić tak, jak powiedział McMoor, już o tym myślałem. Tylko obserwować trzeba będzie przez szczelinę w drzwiach. Co dalej, to się zobaczy.

Korytarz był pusty. Przyszła moja kolej — stałem przy drzwiach stalowych, trzymając przy ustach słuchawkę naprędce założonego telefonu i zaglądałem z wytężeniem do wnętrza kamery. Byłem już drugi — po doktorze — i patrzyłem, jak w bladoniebieskim świetle elektrycznym syczała i gwizdała cicho wiertarka, przystawiona na żelaznej podstawie do kozłów z tajemniczą maszyną.

Szerokie wiertło ze stali wanadowo — krzemowej wpijało się w twardą skorupę stożka. Nitka światła drgała w jego wirujących skrętach. W jednej ręce ściskałem słuchawkę, w drugiej — wyłącznik elektryczny wiertarki, wyprowadzony za drzwi kamery, i czekałem. Na razie nic się nie działo — wiertło zagłębiało się zupełnie niewidocznie, ale znając już niespodzianki tego mechanicznego potwora, byłem napięty do ostateczności.

— No, co tam? — rozległ się w słuchawce głos profesora.

— Wszystko po staremu — odpowiedziałem. — Dziura w zębie wierci się, ale diabelnie powoli. Może trzeba zmienić wiertło?

Słyszałem, jak profesor mówi do kogoś — pewno do inżyniera — gdy wtem skamieniałem. Długi na dwa metry albo i więcej czarny wąż leżący na podłodze drgnął, potem poruszył się drugi, słaba fala skurczu przesunęła się przez stalowe zwoje i spłynęła po nich w przeciwnym kierunku.

— Profesorze! — powiedziałem. — Nie! — wrzasnąłem do słuchawki. — On się rusza, rusza mackami, czy mam wyłączyć wiertarkę?

— Nie! Jedź pan dalej, w imię Boże! — rozległ się słaby, daleki głos. Czekałem dalej. Nie jestem tchórzem i nigdy nim nie byłem, ale czułem, że zaczynam się oblewać zimnym potem. Czekałem. Czekałem i czekałem, i wiedziałem, że coś się musi stać. I to, że niebezpieczeństwo było takie tajemnicze i niewiadome, było gorsze, daleko gorsze od lęku przed śmiercią.

Jedna wężownica podniosła się z ziemi, świsnęła w powietrzu jak piekielny stalowy bicz i uderzyła o wiertło. Rozległ się cienki, wysoki, świdrujący w uszach dźwięk pryskającej stali — odłamki rozleciały się. Zacisnąłem rękę z wyłącznikiem — wiertarka stała.

— Profesorze, on rozwalił wiertło swoją przeklętą łapą! — zawołałem do słuchawki.

— Zaraz tam będę.

Czekałem znowu. Tymczasem stwór uspokoił się i nie zauważyłem już żadnych oznak ruchu czy też życia.

Profesor przyszedł niemal bezszelestnie, w towarzystwie inżyniera, który niósł w ręku nowe wiertło. Odstąpiłem na stronę, spojrzeli przez przeziernik.

— Machnął wężownica, co? — profesor kiwał głową.

— A to uparte bydlę, no?

— Myślę, że trzeba mu dać porcję gazu, a może spróbować jakiegoś nowego środka, na przykład chloroformu czy eteru, co?

— Tak żeby go całkiem otruć, co? — powiedział profesor z takim oburzeniem, jakbyśmy stali przy łożu boleści najdroższej dla niego osoby.

Fink skinął głową:

— Profesor ma rację. Strata jednego z nas jest do zastąpienia, gdybyśmy go jednak zabili, czy też zniszczyli, nie da się to już naprawić… — po czym odsunął rygiel kamery i wszedł do środka.

Czekaliśmy z zapartym tchem. Inżynier usunął powoli nogą odłamki świdra, założył w głowicę wiertarki nowy, nastawił go i wyszedł. Był niby spokojny, ale na korytarzu otarł chustką czoło.

— Jazda dalej, McMoor, włącz pan prąd! Nacisnąłem guzik. Wiertarka zawyła i poczęła pracować.

Długie chwile mijały w naprężonym oczekiwaniu.

— Wszystko niby dobrze — powiedział profesor. — Chodźmy, inżynierze, a pan stoi jeszcze dziesięć minut. Zaraz pana zmieni Gedevani.

Odeszli. Uczułem się ogromnie samotny. Patrzyłem w natężeniu — patrzyłem: co to się działo.

Znowu fale skurczów chodziły po bezwładnych mackach. Ze stukiem przewalały się sprężyste obłe węże po betonowej podłodze.

Nagle macki podniosły się powoli, ruchem drgającym, i zawisły w powietrzu — tylko ich końce dygotały szybko, wahając się w różne strony. Zobaczyłem, jak korpus wiertarki drgnął — świder zapadł się lekko. Aha! koniec, już jest dziura — pomyślałem, po czym nacisnąłem (zupełnie nieświadomie) wyłącznik. Ale to było niepotrzebne.

Ujrzałem niebieski błysk. Potem ogromny orkan gorącego powietrza rzucił mnie na przeciwną ścianę — uczułem straszliwy ból w głowie i straciłem przytomność.

Kiedy się zbudziłem, był już ranek. Leżałem w swoim pokoju, a doktor siedział na moim łóżku i układał na kołdrze pasjansa.

— Aha! Już pan jest wśród żywych. No, jak się pan czuje? — zagadnął, zbierając karty.

Otworzyłem z trudem zaschłe usta:

— Doktorze, no? Jak jest? Czy on znowu uciekł?

— Ach, nie interesuje pana nawet dziura we własnej głowie, tylko los pupilka z Marsa? Co?! Nie, nie uciekł. To był jego dowcip ostatni, na razie. Świder opadł na ten sprytny mechanizm, na to niby serce, i w tym swoim jakby konaniu narobił, oj, narobił bigosu, powiadam panu, co tam się działo! Pan pewnie tego nie widział, bo i jak? — doktor trząsł głową. — Przybiegliśmy, a tam korytarz pełen kurzu, tynk na chodniku, oho, myślę, już po naszym reporterze. Drzwi do kamery niemal wyrwane, wiszą na jednym zawiasie, rusztowanie połamane, pan Marsjanin leży na podłodze, a wiertarka, nie do wiary!, stopiona na żużel, kompletnie nic z niej nie zostało. Inżynier mówi, że tam musiało być przez chwilę jakieś sześć, siedem tysięcy stopni ciepła… Jak panu było w tej łaźni?

— Pamiętam tylko jakiś błysk i straszne uderzenie w głowę, aha, i przedtem podmuch straszliwego ukropu, to pewno było powietrze.

— Drzwi pana uratowały i to, że się pan cały owinął w azbestowy chodnik, padając. Powinien pan podziękować Finkowi, to jego pomysł te chodniki z azbestu. Ten podmuch owinął pana w azbest jak jaki pakunek i gdyby nie to, że się pan lekko stuknął w głowę…

— Jak tam? — wyciągnąłem potłuczoną rękę spod kołdry i dotknąłem głowy. Szumiała trochę, ale była cała, tylko wąski bandaż na czole.

— Była dziura w murze, a jakże — nie przestawał gadać doktor. — Ale Szkoci, oj, Szkoci, wy macie twarde głowy, a pogrzeb też dosyć kosztuje, co? ha, ha, ha! — śmiał się — więc pan postanowił żyć dalej.

— Doktorze, mów pan, na Boga, co się dzieje? Co robią dalej?

— Aha, na miłość boską, co? A przedwczoraj, jak się pan od nas wyrywał… No już mówię, już mówię — dodał, bo widocznie zrobiłem zirytowaną minę. — Już go powolutku rozmontowują, bo, jak panu rzekłem, to żelazne serce stanęło pod wpływem uderzenia świdra. Kamera z tą plazmą czeka już pewnie na mnie w laboratorium — spojrzał na zegarek — bo trzeba panu wiedzieć, że ja jestem lekarzem tylko tak sobie, na żarty, a naprawdę to ja jestem biolog. Biolog z przekonania — deklamował, szykując się do odejścia.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Człowiek z Marsa»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Człowiek z Marsa» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Stanisław Lem - Podróż dwudziesta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż dwunasta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż jedenasta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż ósma
Stanisław Lem
libcat.ru: книга без обложки
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Fiasko
Stanisław Lem
Stanisław Lem - K Mrakům Magellanovým
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Planeta Eden
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Příběhy pilota Pirxe
Stanisław Lem
Отзывы о книге «Człowiek z Marsa»

Обсуждение, отзывы о книге «Człowiek z Marsa» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x