Jacek Komuda - Bohun
Здесь есть возможность читать онлайн «Jacek Komuda - Bohun» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Год выпуска: 2006, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Bohun
- Автор:
- Жанр:
- Год:2006
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Bohun: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Bohun»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Bohun — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Bohun», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
– To kłamstwo... Podłe kłamstwo – wybełkotał Dantez. – Ja... Ja obroniłem tę damę... Pani, jak możesz... Powiedz, że to nieprawda.
– Zabierzcie go stąd! – krzyknęła Eugenia. Łzy spływały na jej szyję, porwaną suknię, i piersi, które niezdarnie zasłaniała strzępami materii. – To wszystko jego sprawka!
Dantez miał uczucie, jakoby leciał gdzieś w bezmierną przepaść. Konni pachołkowie i pocztowi przypadli doń z wyciągniętymi szablami.
– Oddaj broń, mości kawalerze! – powtórzył szlachcic. – Zabieramy cię do starosty.
Dantez przymknął oczy. Wiedział, że nie ma najmniejszej szansy. Nawet nie czuł, jak wyszarpnięto mu z ręki rapier i garłacz, jak popchnięto do przodu, związano ręce i wrzucono na konia. Jego głowę ogarnęła noc...
* * *
...która właśnie mijała. Dantez podniósł głowę. Wysoko w górze, w załomie murów było małe okienko; przez kraty widział szare niebo. Do świtu nie pozostało wiele czasu. Dantez wiedział, że gdy tylko pierwsze promienie słońca oświetlą nieboskłon, przyjdą po niego hajducy; zaprowadzą do kaplicy, do księdza. A potem pojadą na skrzypiącej kolasie prosto na rynek miejski, na którym...
Jak to się mogło stać? Jak mogło dojść do tego, że tak zacny i honorowy człowiek, jak on, czekał teraz na wykonanie wyroku? Jego życie okazało się warte mniej niż zetlały łachman, pęk słomy z drewnianego barłogu w lochu przemyskiego zamku. I pomyśleć, że wszystko przez to, że całe życie starał się być wierny zasadom wpojonym przez ojca.
„Honor, mój synu, to coś, co sam sobie dajesz i tylko sam możesz sobie go odebrać”.
Kto to powiedział? Czy to mamrotał pogrążony w modlitwie Schmitke, wiecznie zapijaczony rajtar z regimentu Denhoffa, którego wieszać mieli razem z Bertrandem? A może Moszko Krośnieński, Żyd, sługa Walentego Fredry, oskarżony o bicie fałszywej monety?
Nie, to był głos ojca Bertranda, Jeana Charlesa de Dantez, kapitana królewskich muszkieterów, który dał się zabić jak głupiec w obronie honoru i króla Ludwika pod La Rochelle. Kiedy doszło do utarczki z hugenotami, nie chciał porzucić sztandaru i umknąć tak jak jego kompani, którzy wykazali się o wiele zdrowszym rozsądkiem. Jean Charles zginął, rozsiekany. A gdyby uszedł, być może uchroniłby swoje majętności, nie dopuścił, aby krewni wydarli je młodej wdowie i maleńkiemu synowi. I wówczas on, Bertrand de Dantez, nie musiałby wdawać się w intrygi, nadstawiać karku za markizę Brinvilliers, uchodzić z ojczyzny z wyrokiem śmierci, wplątywać się w kolejną awanturę i w końcu zawisnąć na konopnym sznurze w Rzeczypospolitej, dokąd przybył jako dworzanin Marii Ludwiki.
A wszystko przez jego głupotę i honor. Honor, który sprawił, że stanął w obronie przeklętej Eugenii. Głupota, która skłoniła go do tego, aby zostać przy karocy i oddać Regnarda w ręce starosty. Wszak gdyby uszedł, byłby dziś wolnym człowiekiem.
Bertrand bał się śmierci. Dygotał, szlochał, złamany lękiem. Do tej pory nie znał strachu. Nie lękał się śmierci na wojnie, w pojedynku, od ostrza szpady czy nieprzyjacielskiej kuli. Ale lęk przed egzekucją za zbrodnię, której nie popełnił – co więcej – której popełnieniu usiłował zapobiec – przejmował go dreszczem. Nie wiedział, co zrobi tam, na szafocie. Czy starczy mu sił, aby iść na śmierć z podniesionym czołem? Czy też zacznie skamleć o litość i pachołkowie kata będą wlec go wyjącego jak zwierzę aż do pohybla? Czy da sobie spokojnie nałożyć pętlę, czy też zeszczy się w pludry, narobi ze strachu, zanim wytrącą mu spod nóg drabinę?
...Honor to rzecz, którą tylko sam sobie możesz odebrać. Ile warta była jego rodowa duma tu, w tej wieży? Cóż znaczyły teraz słowa jego ojca?
Na schodach prowadzących do najniższej kondygnacji lochów rozległy się kroki. Francuz zadrżał, przeżegnał się i począł modlić. Wkrótce blask płomienia rozświetlił celę, a w przejściu za kratą stanęli zbrojni pachołkowie.
– Panie Francuz – rzekł wachmistrz starościński – theatrum gotowe. Chodźcie z nami, a nie bojajcie się. Mistrz najlepszy z samiuteńkiego Biecza przyjechał, trumnę wam zbili z dobrej sośniny, dwa grosze za deskę. Pogrzeb będzie bracki, z księdzem i chorągwiami, że i wojewodzic lepszego by nie miał. Rajcy się postawili, bo to przecie honor dla miasta Francuza, cudzoziemca pochować. Tak i chodźcie z nami do kaplicy, bo po co czas tracić.
Dantez nie wiedział, co działo się dalej. Pozwolił się prowadzić, ciągnąć, czasem wlec. Na koniec padł na kolana przed krzyżem. Ksiądz pobłogosławił go, uspokajał, wcisnął w dłoń różaniec; Dantez nie słuchał go. Ręce mu się trzęsły, zęby szczękały, a ciałem wstrząsały dreszcze. Hajducy cofnęli się, pozostawili go samego przed ołtarzem, dali trochę czasu na ostatnie pojednanie z Bogiem. Francuz milczał. Nie mógł się modlić... Słowa nie przechodziły mu przez gardło.
Nagle ktoś ukląkł tuż obok niego. Przeżegnał się.
– Kawalerze Dantez, słyszycie mnie?
Obok klęczał młody, ciemnowłosy szlachcic w karmazynowym żupanie.
– Nie wiem, czy waszmość mnie poznajesz. Spotkaliśmy się tam, na gościńcu, przy karocy. To ja pojmałem waści i odstawiłem do grodu. Jestem Marek Sobieski, herbu Janina, starosta krasnostawski.
Dantez nic nie odrzekł.
– Chciałem prosić cię, mości kawalerze, abyś mi odpuścił. Jadę na wojnę z Kozakami... Nie wiem, co mi pisane. Nie wiem, czy spotkamy się w niebie, czy w piekle, dlatego chciałbym, abyś nie chował do mnie urazy w godzinie śmierci.
– Odpuszczam – rzekł głucho Bertrand. – Ale pozywam cię, mości panie starosto, na wieczny sąd Boży, który osądzi, czym naprawdę zawinił.
– Ja znam twoje wcześniejsze postępki, mości kawalerze. I wiem, że tego nie uczyniłeś.
Dantez spojrzał na krzyż Męki Pańskiej i uśmiechnął się lodowato.
– Więc idź, waszmość, do starosty i przekonaj go, że niesłusznie skazał mnie na utratę gardła.
– Już z nim gadałem. Niestety, niewiasta, na którą jakoby napadłeś, nie wycofała oskarżenia. Jej głos więcej znaczy przed sądem grodzkim niźli mój. Nie mam żadnych dowodów na twą obronę.
– A zatem przyjrzyj się, jak zadyndam na stryczku. I niechaj twe sumienie będzie spokojne.
Sobieski nic nie odrzekł. Przeżegnał się powtórnie i wstał. Z tyłu rozległy się kroki. Hajducy ujęli Bertranda pod ramiona. Francuz szarpnął się, widząc, iż niosą mu białą, płócienną koszulę bez kołnierza.
– Panie Francuz – rzekł cicho wachmistrz. – Komu w drogę, temu czas.
* * *
Trzy szubienice na drewnianym podwyższeniu czekały już od świtu. Ustawiono je na środku rynku, pod przemyskim ratuszem ozdobionym przepysznymi attykami. Pod arkadami i podcieniami budowli, w wąskich uliczkach i przed szafotem tłoczył się różnobarwny tłum pospólstwa. Gdy rydwan ze skazanymi wtoczył się na plac, podniosła się wrzawa, krzyki i wyzwiska. Wieszanie cudzoziemskich pludraków cieszyło się wielką uwagą mieszczan. Zapewne była to znacznie milsza rozrywka, niż odpieranie szturmów kozackiego oblężenia pułkownika Kopystyńskiego, czy też zwady i bójki z okoliczną szlachtą, od których niejeden raz ucierpiały karczmy, kramy i katedra miejska.
Świt wstawał ponury, mglisty i deszczowy. Deszcz siąpił z ołowianych chmur, a od czasu do czasu ze strony Bieszczadu dobiegał cichy, majestatyczny grzmot nadchodzącej burzy.
Dantez niewiele zapamiętał z podniosłej ceremonii pojednania z Bogiem i tego, co potem działo się przy szafocie. Gdy pachołkowie opuścili tylną ścianę rydwanu, bez protestów dał sprowadzić się na ziemię, a potem wolno wszedł po schodach na podwyższenie. Zastanawiał się, co zrobić, gdy kat założy mu stryczek na szyję. Czy prosić Boga o zmiłowanie, czy też umrzeć równie głupio, co honorowo, krzycząc: „Vive le France!”?
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Bohun»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Bohun» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Bohun» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.