– Arky, co to ma wspólnego z grubasami…
– Jeśli podstawisz do pewnego równania tyle współrzędnych punktów na tej płaszczyźnie, ile tylko będziesz mógł, i przeliczysz to wielokrotnie – musisz mieć do tego potężny komputer – niektóre z wyników sięgną nieskończoności, a niektóre pozostaną skończone. Jeżeli zaznaczysz na czarno punkty odpowiadające tym skończonym wynikom, to utworzą one sylwetkę pokrytego brodawkami grubasa. A jeśli do zaznaczenia punktów użyjesz różnych kolorów, zależnie od tego, jak szybko zmierzają one do nieskończoności, to odkryjesz, że grubas otoczony jest przez rozmaitego rodzaju kipiące z niego kształty, które wyglądają, jak macki kałamarnicy, ogony morsów, paprocie, żebra i inne dziwolągi.
Crane zrobił minę, jakby chciał coś powiedzieć, ale Mavranos ciągnął dalej.
– I wcale nie musisz stosować równania Mandelbrota. Grubas pokazuje się przy zastosowaniu na płaszczyźnie zespolonej wielu innych funkcji, jakby jego kształt stanowił pewną… rolę, która tylko czeka, żeby coś się ujawniło i ją przybrało. Jest stałą postacią, wraz z innymi niezgrabnymi geometrycznymi kształtami, które wyglądają jak… no cóż, w przypadku dzisiejszej nocy, jak Serca, Maczugi, Diamenty i Miecze.
Crane zezował przez chwilę na Arky’ego.
– Powiedziałeś coś na temat… Czarnoksiężnika z Oz. Skąd to wszystko wiesz?
– To stało się… moim hobby, studiowanie dziwacznej matematyki.
– I grubas nazywa się Mandelbrot?
– Nie, nie bardziej, jak potwór Frankensteina nazywany jest Frankensteinem. Równanie zostało odkryte przez faceta nazwiskiem Mandelbrot, Benoit Mandelbrot. Francuz. Należał w Paryżu do pewnej grupy, do klubu zwanego Bourbaki, ale odszedł stamtąd, ponieważ zaczął rozumieć przypadkowość, a to nie odpowiadało reszcie członków. To byli faceci w stylu „udowodnij-to-zgodnie-z-zasadami”, a on wynajdował nowe prawa.
– Bourbaki – powiedział Scott pijackim głosem. – Ecole Polytechnique i Bourbaki Club.
Mavranos zmusił się do tego, by oddychać wolno. Mandelbrot chodził do Ecole Polytechnique. Crane wiedział coś o tym albo o czymś, co miało z tym jakiś związek.
– Zdajesz się brać bardzo lekko fakt, że ktoś przestrzelił ci szybę – odezwał się Mavranos ostrożnie.
– „Kiedy niebo jest szare” – zaśpiewał Scott. – „Nie przeszkadza mi szare niebo, ty malujesz je na niebiesko, Sonny Boy”.
Mavranos mrugnął.
– Masz syna?
– Nie, ale sam jestem czyimś synem.
Arky czuł, że to jest ważne, więc powiedział niedbale:
– Tak… tak sądzę. Czyim jesteś synem?
– Mój przybrany ojciec mówił, że jestem synem złego Króla.
Najbardziej obojętnym tonem, na jaki był w stanie się zdobyć,
Mavranos zapytał:
– To dlatego grasz w pokera?
Scott wziął głęboki oddech, a potem przywołał na twarz uśmiech w taki sposób, w jaki – zdaniem Mavranosa – ktoś inny przywdziałby zbroję.
– Nie zagram już nigdy więcej. Dziś w nocy poszedłem w istocie do pracy. Sądzę, że będę akwizytorem dla… Yoyodyne. Produkują… lekarstwa. Może słyszałeś o nich.
– Tak… – odparł Arky, spuszczając z tonu. – Sądzę, że tak.
– Idę do łóżka – powiedział Scott, podnosząc się na łokciach z fotela. – Jutro muszę się znowu z nimi spotkać.
– Jasne. Susan będzie się zastanawiać, gdzie byłeś.
Dziwne, zdawało się, że to wstrząsnęło Scottem.
– Założę się – powiedział w końcu. – Zobaczymy się mañana.
– Dobra, Pogo.
Scott wszedł do wnętrza domu, a Mavranos sączył z namysłem swojego coorsa. W porządku, to o niego chodzi, pomyślał. Zdecydowanie Scott Crane jest moim łącznikiem z miejscem, w którym matematyka, statystyka i prawdopodobieństwo graniczą z magią.
A magia jest tym, czego potrzebuję, powiedział sobie, dotykając palcami guza poniżej ucha.
Scott Crane znowu śnił o grze na jeziorze.
I jak zawsze, gra we śnie postępowała tak, jak prawdziwa rozgrywka, ta z 1969 roku… aż wygrywał ciągnięcie kart i zgarniał pulę.
– Bierzesz pieniądze za moją rękę – mówił cicho Ricky Leroy.
Napięcie opadało już na wielkie pomieszczenie niczym infradźwięki, które Scott czuł w zębach i trzewiach.
– Hmm… tak.
– Sprzedajesz to.
Scott rozejrzał się. Coś głębokiego poruszało się gdzieś lub zmieniało, ale zielony stół, pozostali gracze oraz wyłożone boazerią ściany były takie same.
– Sądzę, że można tak powiedzieć.
– A ja to kupuję. Przejmuję to. – Leroy wyciągnął prawą rękę.
Scott wypuścił garść pieniędzy, sięgnął przed siebie i uścisnął tamtemu dłoń.
– To wszystko twoje.
A potem Scott znalazł się na zewnątrz swego ciała, unosząc się nad stołem w wirującym dymie; być może stał się dymem. Skala wszystkiego zmieniała się – stół poniżej stał się olbrzymią zieloną równiną, a pozostali gracze byli pozbawionymi wyrazu olbrzymami, wszystkie ślady człowieczeństwa kryły się pod najmniejszymi możliwymi do zrozumienia odległościami. Ściany zniknęły, jezioro Mead było tak bezkresne jak nocne niebo, a trzy wieże kanałów wlotowych zapory przepadły; pozostała wieża sterczała wysoko z wody, zdając się zagrażać księżycowi, który we śnie był w pełni i świecił jasno.
Tam w nocy trwał ruch. Na jednym z dalekich klifów tańczyła jakaś postać. Zdawało się, że jest to tak odległe jak gwiazdy, ale dzięki wyrazistości charakterystycznej dla sennego koszmaru Scott widział, że ta osoba ma długą laskę, a przy jej kostkach podskakuje pies. Tańczący uśmiechał się w stronę ciemnego nieba, najwyraźniej nie przejmując się falistą krawędzią przepaści rozpościerającej się u jego stóp.
I chociaż Scott nie widział go, to wiedział, że jest tam jeszcze olbrzym, w jeziorze, pod powierzchnią czarnej wody, który – tak jak i Crane – ma tylko jedno oko.
Czując zawrót głowy, Scott spojrzał w dół. Oba ciała, jego i Leroya, spoglądały na niego w górę. Ich oblicza były szerokie niczym chmury i zupełnie identyczne. Jedna z twarzy – nie potrafił już powiedzieć, która – otworzyła kanion swoich ust i odetchnęła, a dymna wstęga, którą stanowiła świadomość Scotta, pognała gwałtowną spiralą w dół, w kierunku czarnej otchłani.
– Scott – mówiła Susan. – Scott, to tylko sen. Jestem przy tobie. To ja, leżysz w swojej własnej sypialni.
– Och, Sue – sapnął.
Chciał ją objąć, ale odsunęła się na swoją część materaca.
– Jeszcze nie, Scott – powiedziała z tęsknotą w głosie. – Wkrótce, ale jeszcze nie teraz. Napij się piwa, poczujesz się lepiej.
Scott wstał z łóżka. Zauważył, że spał w ubraniu, a wygrana w pokera nadal wypycha mu kieszeń spodni. Nawet buty miał nadal na nogach.
– Teraz kawa – powiedział. – Śpij dalej.
Poszedł po omacku korytarzem do ciemnej, nagrzanej od piecyka kuchni i wstawił do mikrofalówki kubek pełen wody z kranu, a potem ustawił pełną moc na dwie minuty. Podszedł do okna i wytarł parę z szyby.
Main Street była spokojna. Pod ulicznymi latarniami przejechało, mrucząc, tylko kilka samochodów i ciężarówek, a idąca przez parking samotna postać sprawiała wrażenie powodowanej rzetelną celowością, jakby szła na poranną zmianę do Norm’s, a niezbyt daleko od miejsca jakiejś nikczemnej zbrodni. Do świtu pozostawała jeszcze co najmniej godzina, ale niektóre ptaki popiskiwały już w gałęziach wielkich starych drzew świętojańskich, które rosły wzdłuż trotuaru.
Читать дальше