Pewnego ranka, kiedy druga ekipa pilotów zmagała się z lotem problemowym Arkadego, nagle na wielu ekranach zapaliły się czerwone światełka.
— Aparatura monitorująca Słońce zarejestrowała spory rozbłysk słoneczny — oznajmiła Rya.
Arkady zerwał się z fotela.
— To nie ja! — krzyknął i pochylił się, aby odczytać dane na najbliższym ekranie. Po chwili podniósł wzrok i widząc sceptyczne spojrzenia towarzyszy, uśmiechnął się cierpko. — Przykro mi, przyjaciele. To prawdziwa burza słoneczna.
Dramatyczna wiadomość z Houston potwierdziła jego słowa. Wprawdzie mógł sfałszować również i ten przekaz, ale kiedy skierował się pospiesznie do najbliższej szprychy, nic nie mogli poradzić. Fałszerstwo czy nie, musieli z nim współdziałać.
Wiele razy przedtem symulowali duży rozbłysk słoneczny i wszyscy doskonale znali swoje zadania w takiej sytuacji; wielu musiało je wykonać w bardzo krótkim czasie, więc biegali po terasach, przeklinając pecha i próbując nie wchodzić sobie nawzajem w drogę. Pracy było sporo, ponieważ każde z niezbędnych zabezpieczeń było czynnością bardzo skomplikowaną i nie mogli do tego wykorzystać robotów. Gdy przesuwali do specjalnego schronu korytka z roślinami, Janet zawołała:
— Czy to jeden z testów Arkadego?
— On twierdzi, że nie!
— A niech to cholera!
Opuścili Ziemię podczas niskiego stopnia nasilenia w jedenastoletnim cyklu aktywności słonecznej głównie po to, aby zmniejszyć niebezpieczeństwo pojawienia się rozbłysku. A mimo to właśnie teraz nastąpił. Mieli około pół godziny, zanim dotrze pierwsza fala promieniowania i nie więcej niż godzinę do nadejścia głównego uderzenia naładowanych cząstek.
Krytyczne sytuacje w przestrzeni kosmicznej są oczywiste, ale ich oczywistość nie ma nic wspólnego z tym, jak są w rzeczywistości niebezpieczne. Bez pomocy komputerów załoga sama nigdy nie zauważyłaby zbliżającego się wiatru subatomowych cząstek, a była to jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogły im się przydarzyć. I wszyscy o tym wiedzieli. Biegali więc po torusach, w pośpiechu dokonując koniecznych zabezpieczeń: rośliny trzeba było przykryć albo przenieść w osłonięte miejsca, kurczaki, świnie, karłowate krowy oraz resztę zwierząt i ptaków należało zebrać w stada i zaprowadzić do przeznaczonych dla nich małych schronów, nasiona i zamrożone embriony zapakować w ochronne pojemniki i wziąć ze sobą, delikatne części elektryczne spakować i również zabrać. Kiedy już uporali się z najpilniejszymi zadaniami, popędzili ile sił szprychami do piasty i pofrunęli do schronu przeciwburzowego, który znajdował się na jej dolnym końcu.
Hiroko i jej ekipa biosferyczna jako ostatni dotarli do schronu, pojawiając się we włazie równe dwadzieścia siedem minut po pierwszym alarmie. Zarumienieni i zadyszani rzucili się w nieważką przestrzeń.
— Już się zaczęło?
— Jeszcze nie.
Zerwali ze stojaka osobiste liczniki promieniowania i przypięli je sobie do ubrań. Reszta załogi już od jakiegoś czasu unosiła się bezładnie po półcylindrycznej komorze, ciężko oddychając i masując siniaki i zwichnięte kostki. Dla pewności jednak Maja nakazała odliczanie i rozluźniła się dopiero wtedy, gdy się przekonała, że cała setka rzeczywiście dotarła w komplecie.
W pomieszczeniu panował prawdziwy tłok. Od wielu tygodni nie zbierali się całą setką w jednym miejscu i nawet ta największa sala na statku wydawała się za mała dla nich wszystkich. Znajdowała się w środkowej części piasty; wokół niej usytuowane były cztery zbiorniki z wodą. Właściwy schron zajmował tylko połowę przedzielonego wzdłuż cylindra — druga była wypełniona metalami ciężkimi; płaska boczna ściana stanowiła dla nich “podłogę”. Ten drugi półcylinder był ruchomy i obracał się tak, aby neutralizować wirowanie statku i zawsze odgradzać znajdującą się w schronie załogę od Słońca.
Tak więc znajdowali się w pomieszczeniu nierotacyjnym, podczas gdy wypukły dach zbiornika wirował nad nimi ze zwykłą prędkością czterech obrotów na minutę. To był naprawdę osobliwy widok, który w połączeniu z nieważkością sprawił, że niektórzy zaczęli zdradzać pierwsze oznaki choroby morskiej. Nieszczęśliwcy ci zebrali się na samym końcu schronu, gdzie znajdowały się umywalnie, więc pozostali oddalili się dyskretnie w stronę “podłogi”. Niemal fizycznie odczuwali przenikające przez ich stopy promieniowanie, przeważnie gamma, które rozpraszało się w zetknięciu z metalami ciężkimi. Maja z trudem powstrzymywała się przed ciągłym zaciskaniem kolan. Część załogi pływała apatycznie w powietrzu, część zaś nałożyła specjalne magnetyczne obuwie i przechadzała się po podłodze. Niektórzy rozmawiali, instynktownie odnajdując swoich najbliższych sąsiadów, współpracowników, przyjaciół. Rozmowy były stonowane i prowadzone szeptem, jakby podświadomie obawiali się, że podobnie jak krzyk wywołujący górską lawinę, każdy głośniejszy dźwięk może spotęgować siłę bombardujących statek cząstek.
Nagle John Boone zakłócił ten pozorny spokój i zdecydowanym ruchem popłynął do terminali komputerowych na przedzie pomieszczenia, gdzie Arkady i Aleks monitorowali statek. Wstukał komendę i na największym ekranie ukazały się odczyty promieniowania zewnętrznego.
— Zobaczymy, ile trafia w statek! — wrzasnął pogodnie.
Zewsząd rozległy się jęki.
— Musimy wiedzieć? — krzyknęła Ursula.
— Powinniśmy — odparł John. — Poza tym chcę sprawdzić, jak sprawuje się schron. Tamten na Rdzawym Orle przepuszczał jak dentystyczny śliniak.
Maja uśmiechnęła się. John przypominał im w ten sposób, co było dla niego dość niezwykłe, że wcześniej wystawił się na promieniowanie znacznie większe niż ktokolwiek z nich — w sumie około sto sześćdziesiąt remów ponad dopuszczalną dawkę, jak teraz wyjaśnił, odpowiadając na czyjeś pytanie. Na Ziemi przyjmowało się rocznie pięć “biologicznych równoważników rentgena” (czyli remów), a krążąc po orbicie okołoziemskiej, wciąż jeszcze pod osłoną magnetosfery ojczystej planety, można było otrzymać nie więcej niż trzydzieści pięć na rok. John więc rzeczywiście wchłonął sporą dawkę i to jak gdyby dawało mu teraz prawo, aby pomimo sprzeciwów wyświetlić na ekranie dane na temat natężenia zewnętrznego promieniowania skoro miał na to ochotę.
Wszyscy zainteresowani — około sześćdziesięciu osób — stłoczyli się za jego plecami, aby obserwować ekran. Reszta odsunęła się w przeciwległy kraniec zbiornika, w pobliże osób cierpiących na chorobę lokomocyjną. Była to grupa, która stanowczo nie chciała wiedzieć, jaką dawkę promieniowania przyjmują ich organizmy. Już sama myśl o tym wywoływała u nich dreszcz lęku.
I wtedy właśnie słoneczny rozbłysk uderzył z pełną siłą. Licznik zewnętrznego promieniowania podniósł się znacznie powyżej zwykłego poziomu i nadal gwałtownie szedł w górę. Wśród obserwujących natychmiast rozległy się stłumione syki, niektórzy krzyknęli wstrząśnięci.
— Ale, ale, popatrzcie tylko, jak dużo schron zatrzymuje — zauważył John, sprawdzając licznik przypięty do koszuli. — Stanął przy trzech remach!
Prawdę mówiąc, nie było to bardziej niebezpieczne niż kilka prześwietleń zębów rocznie, ale radiacja na zewnątrz schronu przeciwburzowego wynosiła już siedemdziesiąt remów, co jednorazowo stanowiło dawkę prawie śmiertelną. Wyglądało więc na to, że im samym nic nie grozi, ale ta ilość przelatująca przez pozostałą część statku! Miliardy cząstek wtargnęły na statek i zderzały się z napotykanymi atomami wody i metali; setki milionów latało wśród tych atomów, a potem bezkolizyjnie przelatywało przez ich ciała niczym duchy. Jednakże przynajmniej tysiące z nich bombardowały atomy ludzkich organizmów. Większość z tych zderzeń była nieszkodliwa, ale wśród tych tysięcy było zapewne jedno lub dwa (albo i trzy?) takie, którego pasmo chromosomowe przyjęło uderzenie i zostało skręcone w niewłaściwy sposób. Tak to się zaczyna. Taki właśnie jest początek nowotworu, dokładnie tym wzorem rozpoczyna się w księdze losu człowieka. A całe lata później, o ile DNA ofiary w jakiś cudowny sposób samo się nie wyleczy, podwyższy się ryzyko nowotworu i coś obcego zakiełkuje wewnątrz naszego organizmu. I to będzie rak. Najprawdopodobniej białaczka. I najprawdopodobniej śmierć.
Читать дальше