— Doktora — wymamrotał prawie niezrozumiale. Przeszkadzała mu rana na wargach.
Początkowo nikt nie zrozumiał, o jakiego doktora prosi, dopiero po kilku sekundach doszli do wniosku, że chodzi o lekarza.
— Doktora, szybko. Z Sieriożą Kondratiewem jest bardzo źle…
Przesuwał rozszerzone źrenice z jednej twarzy na drugą. Nagle się uśmiechnął.
— Witajcie, praprawnuki… — powiedział.
Od uśmiechu rana się otworzyła i na ustach pojawiły się czerwone krople. Wszyscy pomyśleli, że ten człowiek uśmiechał się ostatni raz bardzo dawno temu. Do leja pospiesznie schodzili ludzie w białych fartuchach.
— Doktora — powtórzył rudy i zwisł im na rękach, odchylając do tyłu sinobiałą, brudną twarz.
Obwiesie
Czwórka mieszkańców pokoju numer osiemnaście była dość znana na terenie szkoły w Aniudinie. Nic w tym dziwnego. Sztuka doskonałego naśladowania wycia gigantycznego rakopająka z planety Pandora, zdolność prowadzenia niewymuszonej konwersacji o dziewięciu sposobach oszczędzania paliwa podczas międzygwiezdnego przelotu, umiejętność wykonania jedenastu z rzędu przysiadów na jednej nodze — takie talenty nie mogły zostać niezauważone, a wszystkie one nie były obce mieszkańcom osiemnastki.
Historia Osiemnastki zaczęła się, gdy było ich tylko trzech; nie mieli jeszcze ani osobnego pokoju, ani własnego nauczyciela. Ale już wtedy Gienka Komow, znany bardziej jako Kapitan, cieszył się nieograniczonym autorytetem u Paula Gniedycha i Aleksandra Kostylina. Paula Gniedycha, zwanego również Polly, a nawet Liber Polly, uważano za wielkiego spryciarza, zdolnego do wszystkiego. Aleksander Kostylin, człowiek bez wątpienia dobroduszny, zyskiwał sławę w walkach związanych nie tyle z użyciem mózgu, co siły fizycznej. Nie znosił, gdy nazywano go Kostyl, ale chętnie reagował na przezwisko Lin. Gienka-Kapitan dokładnie przestudiował popularną książkę Droga w Przestrzeni , miał wiele różnych pożytecznych umiejętności i prawdopodobnie mógłby z łatwością naprawić fotonowe zwierciadło, nie zmieniając kursu statku. To on niezmordowanie prowadził Lina i Polly ku sławie. Ogromną popularność zyskały tej trójce doświadczenia z nowego rodzaju paliwem rakietowym, przeprowadzone pod jego kierownictwem w szkolnym parku. Fontanna gęstego dymu wzbiła się nad najwyższe drzewa, a huk wybuchu mogli usłyszeć wszyscy, którzy w tym momencie znajdowali się na terenie szkoły. To był niezapomniany wyczyn; jeszcze długo potem Lin popisywał się długą szramą na plecach, chodząc najczęściej rozebrany do pasa. Ci trzej przypomnieli starożytne gry afrykańskich plemion — skoki z drzew na długich sznurach, zastępujących (jak wynikało z doświadczenia, z powodzeniem) liany. To oni wprowadzili do użytku zgrzewanie tworzyw sztucznych, z których produkowano ubrania, i niejednokrotnie wykorzystywali tę umiejętność podczas poskramiania nieznośnej dumy starszych towarzyszy, którym pozwalano pływać w maskach, a nawet z akwalungami. Ale że wszystkie te wyczyny, chociaż okrywały ich sławą, nie dawały pożądanej satysfakcji, Kapitan postanowił wziąć udział w pracach kółka młodych astronautów. Dawało to perspektywę kręcenia się na wirówce i możliwość dostania się wreszcie do maszyny stochastycznej.
Z ogromnym zdumieniem Kapitan odkrył w kółku swojego rówieśnika, Michaiła Sidorowa, z różnych przyczyn zwanego Atosem. Atos zawsze wydawał się Kapitanowi facetem zarozumiałym i próżnym, ale pierwsza poważna z nim rozmowa pokazała, że pod wieloma względami przewyższa niejakiego Waltera Saroniana, który utrzymywał wówczas dość przyjacielskie stosunki z trójką i zajmował czwarte łóżko w niedawno przydzielonym pokoju numer osiemnaście.
Historyczna rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
— Co myślisz o napędzie jądrowym? — zainteresował się Gienka.
— Staroć — odpowiedział krótko Atos.
— Zgadzam się — rzekł Kapitan i popatrzył na Atosa z zainteresowaniem. — A o fotonowo-anihilacyjnym?
— Taki sobie — odparł Atos i pokręcił głową.
Wtedy Gienka zadał mu swoje koronne pytanie:
— Jakie systemy są bardziej obiecujące, grawigenne czy grawiochronne?
— Uznaję tylko D-zasadę — oznajmił zarozumiale Atos.
— Hmm mruknął Gienka. Dobrze, chodźmy do osiemnastki, poznam cię z załogą.
— To znaczy, z twoimi osłami? — skrzywił się Atos, ale poszedł.
W tydzień później, nie mogąc już znosić dłużej gróźb i przemocy, z osiemnastki uciekł Walter Saronian. Jego miejsce zajął Atos. Po tym fakcie D-zasada i idea międzygalaktycznych przelotów zagościła w umysłach i sercach Osiemnastki, wydawałoby się, na stałe. W ten sposób powstała załoga superkosmolotu „Galaktykon” w składzie: Gienka — kapitan, Atos-Sidorow — nawigator i cybernetyk, Liber Polly — operator maszyny matematycznej, Saszka Lin inżynier pokładowy i łowca. Załoga miała szalone nadzieje i bardzo konkretne plany. Stworzono generalne projekty superkosmolotu „Galaktykon”, opracowano statut i przyjęto tajny znak rozpoznawczy członków załogi — złożone w szczególny sposób palce prawej ręki. Groźba bliskiej i nieuchronnej inwazji zawisła nad Mgławicą Andromedy i niektórymi innymi częściami galaktyki.
Minął rok.
Pierwszy cios zadał Lin, inżynier pokładowy i łowca. Z właściwą sobie lekkomyślnością spytał ojca, który przyleciał na urlop z pozaziemskiej fabryki odlewnictwa bezgrawitacyjnego, ile trzeba mieć lat, żeby zostać astronautą. Odpowiedź była tak zniechęcająca, że Osiemnastka odmówiła uwierzenia w nią. Sprytny Polly namówił swojego brata, należącego do „maluchów”, żeby zadał to pytanie któremuś z nauczycieli. Odpowiedź była ta sama. Podbój galaktyk odsuwał się niemal na wieczność — na dziesięć lat. W historii załogi nastała krótka epoka zamętu, fatalna wiadomość obracała wniwecz starannie opracowany projekt „Kwitnący bez”, zgodnie z którym załoga osiemnastki w pełnym składzie miała potajemnie przedostać się na pokład międzyplanetarnego tankowca, idącego na Plutona. Kapitan planował ujawnić się w tydzień po starcie i automatycznie połączyć swoją załogę z załogą tankowca.
Następny cios był równie niespodziewany, ale za to znacznie poważniejszy. Właśnie w epoce zamętu załoga „Galaktykonu” uświadomiła sobie wreszcie (bo dowiedziała się o tym znacznie wcześniej), że na świecie największym szacunkiem cieszą się, o dziwo, nie astronauci, nie badacze głębin i nawet nie tajemniczy poskramiacze potworów — zoopsycholodzy, ale lekarze i nauczyciele. Okazało się, że sześćdziesiąt procent Światowej Rady stanowią nauczyciele i lekarze. Że nauczycieli ciągle brakuje, a astronautów jest do licha i trochę. Że gdyby nie było lekarzy, źle by się działo z badaczami głębin, bynajmniej nie na odwrót. Wszystkie te oraz wiele innych równie destrukcyjnych wiadomości dotarło do świadomości załogi w szokująco zwyczajny sposób — podczas zwykłej telewizyjnej lekcji ekonomii. Co najstraszniejsze, nauczyciele nie zaprzeczyli tym informacjom.
Trzeci i ostatni cios zadały wątpliwości. Inżynier pokładowy Lin został przyłapany przez Kapitana na czytaniu Kursu chorób grypowych wieku dziecięcego , a w odpowiedzi na ostrą uwagę oświadczył, że ma zamiar przynosić ludziom konkretną pomoc, a nie wątpliwe informacje z życia kosmicznych przestrzeni. Kapitan i nawigator poczuli się zmuszeni do zastosowania skrajnych metod perswazji. Pod ich wpływem przeniewierca przyznał, że pediatra i tak z niego żaden, a w charakterze inżyniera pokładowego albo przynajmniej łowcy, ma jeszcze szansę na zdobycie nieśmiertelnej sławy. Podczas egzekucji sprytny Liber Polly siedział bez słowa w kącie, ale od tej przy najmniejszym nacisku szantażował załogę rzucanymi bez związku zjadliwymi groźbami. Mówił: „Oho, bo przejdę do laryngologów”, albo „Niech nauczyciel powie, kto ma rację”. Sasza Lin słuchając tego sapał zawistnie. Wątpliwości drążyły załogę „Galaktykona” i gryzły duszę Kapitana.
Читать дальше