Staszek patrzył szefowi prosto w oczy ciężkim, pełnym wyrzutu wzrokiem. Mielnik nie wytrzymał, spuścił wzrok.
— No, no… w jakimś stopniu i ja jestem winien: nie dałem panu Stasiowi wyraźnych wskazówek, kiedy wysyłałem go do Kipienia, polegałem na jego samodzielności. Chociaż oddając przedśmiertne notatki Turajewa Zagórskiemu Kołomyjec postąpił wbrew zasadom… znaczy się! — to w przypadku Chwoszcza działał zgodnie z taktyką śledztwa. Sam bym mu polecił, aby dał uczonym notatki do ekspertyzy. Jednakże po przeczytaniu ich Chwoszcz zmarł…
— „Potem” jeszcze nie znaczy „w wyniku tego” — zauważył Kandyba. — Zresztą w przypadku Chwoszcza mamy inny rodzaj śmierci niż w tamtych przypadkach, wylew krwi do mózgu.
— A zgodnie ze świadectwem tegoż Sterna, jego lekarza domowego, Chwoszcz nie miał skłonności apoplektycznych, nie miał nawet podwyższonego ciśnienia — znaczy się! — odparował Mielnik. — Zresztą wylewy krwi do mózgu zdarzają się bez powodu. To po pierwsze. Teraz po drugie. Nie chcę się zagłębiać w teorię przyczynowości — znaczy się! — ale kiedy mamy do czynienia z mało zbadanymi faktami, to nie jest możliwe wyraźne rozróżnienie, które dwa fakty są powiązane przyczynowo, a które po prostu są zbiegiem okoliczności. Powinien to wiedzieć każdy doświadczony prawnik. Wzajemny związek w takich przypadkach wykrywa się podczas wielokrotnych powtórzeń, statystycznie — znaczy się! Osobiście nie byłbym przeciw sprawdzeniu interesującej sugestii, wypowiedzianej przez Stanisława Fiodorowicza w jego raporcie, w oparciu o dużą liczbę faktów, powiedzmy setkę, dwie… gdyby chodziło o muszki, a nie o ludzi… Tym bardziej o takich ludzi — znaczy się, tego! 1 dlatego nic się na to nie poradzi: jako roboczą wersję trzeba będzie przyjąć założenie, że przyczyną zgonu Zagórskiego i Chwoszcza — a być może i samego Turajewa — są te oto notatki profesora! — potrząsnął kartkami. — Rozumiem, że to może brzmieć dziwacznie, ale nie ma w sprawie innych cech łączących oba zdarzenia.
— No wiecie! — rozłożył ręce Kandyba.
Inspektor Bakań bojaźliwie wziął kartkę:
— Cóż to, przeczyta człowiek — i wyciągnie kopyta?
— Nie, skąd, proszę czytać na zdrowie, Aleksieju Ignatyczu, proszę się nie obawiać! Sam przeczytałem, towarzysz Kołomyjec także…
— Dwa razy — wtrącił Staszek.
— Właśnie, panie Stasiu, nawet dwukrotnie, znaczy się… i nic. Obaj jesteśmy cali i zdrowi, nawet nie straciliśmy rozsądku. A dlaczego? Nie jesteśmy specjalistami, niewłaściwie odbieramy. Więc czytałem i cóż czułem? No, zaciekawienie, w jaki sposób profesorowie tworzą teorie… sądziłem, że od razu wypisują wzory, równania… znaczy się!.. a on tam zapisał same myśli. Niby interesujące. Jak dalece są one prawdziwe lub nie i o co w nich chodzi — trudno mi w to wniknąć, a tak naprawdę nie bardzo jest po co. Co mi tam Hekuba, znaczy się! Ale kiedy to czyta odpowiedni znawca, on… no, wczuwa się chyba w obraz myśli piszącego? Nie wiem… — Naczelnik powiódł wzrokiem po zebranych. — Pojmujecie, jaki to zaklęty krąg? Chcąc zrozumieć, dlaczego i w jaki sposób te notatki Turajewa stały się przyczyną śmierci jego kolegów, trzeba je dać do ekspertyzy uczonym zajmującym się czasoprzestrzenią — znaczy się? A dać im owe kartki to znaczy narazić ich, jak to wyraźnie wykazał przypadek Chwoszcza, na śmiertelne niebezpieczeństwo. Zostawić zaś sprawy bez dochodzenia nie wolno: seria zgonów tak dziwnie powiązanych wymaga zarówno wyjaśnienia, jak i podjęcia przeciw działań. Tak… Kto ma konstruktywne propozycje, proszę o wypowiedź.
Podwładni milczeli — milczeli z wyraźnym zamiarem, żeby odsiedzieć swoje i rozejść się, powrócić do swoich zajęć. Byli to doświadczeni, wytrawni pracownicy organów ścigania i rozumieli, że mają do czynienia z najosobliwszą w swej wyjątkowości beznadziejną sprawą. Jakież tu mogły być konstruktywne propozycje! Tylko jedna: czekać. Czekać, aż się coś jeszcze uda odkryć, a jeśli nie, to czekać nadal, aż historia zniknie z oczu pod stosem nowych spraw, zostanie zapomniana i jej akta oddane do archiwum. Zwoływanie rutynowych narad nic nie da.
Bakań doczytał kartki, wyrzekł: „Tak, rzeczywiście…” i położył je. Stary Kancelarow, zawsze starający się pomóc władzy i do tego wielce poważający naukę, wziął jedną kartkę, pokręcił w rękach, popatrzył pod światło i zapytał Mielnika:
— A może… poddać je analizie spektralnej?
— Ta—ak, jeden wypowiedział się — smutnie skomentował szef. — Kto następny?
— Być może jest to jakiś szyfr? — tak samo na chybił trafił palnął Kandyba.
— Otóż to, właśnie szyfr, Nestorze Semenowiczu — podchwycił Mielnik. — Tylko nie w trywialnym, kryminalnym sensie, lecz w innym: myśli i wiedza dostępne dla ludzi dostatecznie kompetentnych i niedostępne lub, powiedzmy inaczej, obojętne dla pozostałych. Tak, znaczy się? Te właśnie myśli podziałały na poszkodowanych, a być może i na ich autora — jak… — szef zamilkł, z zakłopotaniem pokręcił palcami. — Rzeczywiście — jak?
— Jak psychiczna trucizna — powiedział nagle Staszek.
— Być może. To już coś, znaczy się! — Mielnik aprobująco skinął głową Kołomyjcowi, następnie skierował swój przenikliwy wzrok na najdalszy kąt pokoju, gdzie z dala od wszystkich siedział szczupły mężczyzna o nerwowej, wyniosłej twarzy — psychiatra sądowy Nikonow. — A dlaczego zachowuje milczenie nasz wybitny specjalista w zakresie psychiatrii sądowej? Kiryle Romanowiczu, to przecież pańska dziedzina: czy istnieją trucizny psychiczne?
Teraz wszyscy patrzyli na Nikonowa. Ten spuścił oczy, uniósł krzaczaste brwi, zmarszczył czoło.
— I tak, i nie — odparł. — Jako pojęcie obrazowe. I to raczej literackie niż psychiatryczne. Na przykład reklama masowa. Albo pop—music. I temu podobne. Nazywa się je „truciznami psychicznymi”, ogłupiającymi masy konsumentów. Ale… ale! — od tego nikt jeszcze nie umarł. Natomiast prawdziwe trucizny, które szkodzą zdrowiu i psychice, to środki medyczne. A nie informatyczne.
— Jasne — powiedział Mielnik. — A jakie jest pańskie zdanie o istocie danej sprawy? To grzech zachowywać milczenie, liczę na pana.
Nikonow nie podnosząc oczu, żeby nie oglądać niemiłych jego sercu pracowników wydziału śledczego (którzy żartowali sobie z niego), sięgnął przez biurko, przysunął teczki z aktami osobowymi Turajewa, Zagórskiego i Chwoszcza, otworzył i zaczął porównywać fotografie. Zapanowała cisza.
— Aha… Ten ma — wymamrotał psychiatra sądowy. — I ten. Co prawda, nie tak silnie wyrażone.
— Co ma? — niecierpliwie pochylił się ku niemu Mielnik.
— Fałdy Veraguta. Na obu, zresztą, oczach.
— Gdzie? Gdzie? — ożywili się współpracownicy, stłoczyli wokół Nikonowa, oglądali fotografie. Rzeczywiście, górne powieki u Turajewa i u Zagórskiego miały charakterystyczne dla ludzi z podatną, przewrażliwioną naturą fałdy idące w skos w dół, ku skroniom. — Prawda. Popatrzcie, a myśmy tego nie zauważyli — powiedział Kandyba.
— Natomiast Chwoszcz nie ma — rzekł Staszek.
— Ale przecież Chwoszcz zmarł na wylew, a ci na serce — powiedział Bakań.
— Lecz na zdjęciu w dowodzie Chwoszcz też jakby je miał — wyrzekł Kancelarow. — Albo jest to jęczmień, co, Kiryle Romanowiczu? Nie mogę dojrzeć.
Nikonow milczał, tylko jak zaszczuty zerkał na wszystkich spode łba. Znał tę grę kolegów: robić z psychiatry psychopatę.
— Chwileczkę, chwileczkę — powiedział Mielnik. — No więc fałda Veraguta… i co?
Читать дальше