— Tak.
— Wykonać. Ależ młodzież mamy obecnie. B—bałaganiarze!
Staszka po tej rozmowie paliła twarz i drżały mu palce: nieznośnie chciało mu się zapalić. „Zaciągnąć się… o niczym innym myśleć nie mogę. I za co on mnie tak potraktował? Wczoraj sam przecież posłał mnie ot tak, żeby zachować pozory”.
…Nie pojmował, że w naszych czasach, kiedy szybka wymiana informacji ponagla rozwój wydarzeń, tak samo gwałtownie może się zmieniać ich ocena. Kiedy dziś rano idąc do pracy Mielnik zobaczył w gazetach — nie tylko lokalnych, lecz także w centralnych — nekrologi Turajewa (ze zdjęciem) oraz przeczytał jeszcze, czyje podpisy znajdują się pod tymi nekrologami, wielce się zamyślił. Oj, nie należało wczoraj wypowiadać się przed Sternem w tym duchu, że co tam, wszyscy umrzemy i nie ma potrzeby z powodu śmierci profesora niepokoić prokuratury! Oj, nie należało tak lekkomyślnie pouczać Kołomyjca!.. I Mielnik postanowił nadrobić zaniedbania.
Staś zadzwonił do Instytutu Problemów Teoretycznych. Odpowiedziano mu, że profesor Zagórski jeszcze nie przyszedł, czekają. Zapytał o telefon domowy profesora, zadzwonił. Nikt nie podniósł słuchawki. „Zapewne jest już w drodze”. Odczekawszy ze dwadzieścia minut, znowu zadzwonił do instytutu. Ta sama sekretarka odpowiedziała, że Zagórskiego ciągle jeszcze nie ma.
— Może profesor pojechał gdzie indziej?
— Nie, w takich przypadkach Eugeniusz Pietrowicz uprzedza nas. Widocznie zatrzymał się w domu.
Kołomyjec ponownie zadzwonił do mieszkania — z takim samym skutkiem. „Telefon ma niesprawny czy co? Trzeba pojechać”. Wycisk dany przez kierownictwo zawsze skłania człowieka do energicznych działań.
Tym razem dotarł trolejbusem do trzypiętrowego starego budynku na Proletariackiej. W bramie, do której wszedł wczoraj Zagórski, Staś znalazł w spisie lokatorów numer jego mieszkania i wbiegł na pierwsze piętro. Tam, przed obitymi czarną dermą drzwiami z niklowaną wizytówką „Profesor dr hab. E. Zagórski”, stał naciskając z zadumą przycisk dzwonka rosły, otyły brunet w ubraniu z płótna żaglowego. Kołomyjec stanął za nim zachwycając się wspaniałą, artystyczną czupryną nieznajomego. Ten, zadzwoniwszy jeszcze parokrotnie, odwrócił się do Stasia ukazując się najpierw z profilu (nieco pochyłe czoło, nos z niewielkim garbkiem, wydatny podbródek), a następnie en face. Gdyby nie zagubiony, odzwierciedlający wszystkie troski wyraz twarzy, głowa nieznajomego byłaby podobna do głowy Jana Chrzciciela ze znanego obrazu Iwanowa.
— Pan także do profesora Zagórskiego? — zapytał brunet intymnie, jakby zachęcając do przyznania się do niewinnego grzeszku.
— Owszem.
— To znaczy, że obu nam się nie powiodło. Co się dzieje, gdzie on się mógł podziać? Już do wszystkich telefonowałem… — Ponownie nacisnął i długo trzymał przycisk; za obitymi drzwiami rozległo się przytłumione dzwonienie — i znów zaległa cisza.
— Czy on sam mieszka? — zainteresował się Staszek.
— Obecnie tak, niestety — brunet ściszył głos. — Trzy miesiące już minęły, jak żona go rzuciła…
Kołomyjec przypomniał sobie wczorajsze słowa Zagórskiego o Chalili Kurbanownie: „oddana kobieta… takie bywają tylko na Wschodzie” — zabrzmiała w nich niezrozumiała wtedy dla niego gorycz.
— Wszystko jasne, chodźmy — powiedział nieznajomy.
Nagle zmierzył Staszka oceniającym spojrzeniem. — Przepraszam, czy pańska wizyta u Eugeniusza Pietrowicza jest związana ze zgonem profesora Turajewa?
— Związana. Jestem z prokuratury miejskiej.
— Aż?! A… Zresztą sądzę, że w takich przypadkach nadmierna ciekawość jest… e—e… zbyteczna. Zatem pozwolę sobie przedstawić się: sekretarz naukowy Instytutu Problemów Teoretycznych, Stefan Chwoszcz. Właśnie przyjechałem z instytutu do Eugeniusza Pietrowicza. Nie wyobraża sobie pan, co się teraz dzieje: nie kończące się przygnębienie i żadnej pracy. Zwracają się do mnie, a ja niczego w gruncie rzeczy nie wiem… Miejmy nadzieję, że rozminęliśmy się i jest już na miejscu.
Wyszli na ulicę. Chwoszcz spojrzał na budynek.
— Okno otwarte zostawił, i nawet balkon… co to znaczy, kiedy mężczyzna został bez gospodyni! Jeśli przyjdzie deszcz i wiatr, to mieszkanie będzie pełne wody.
Kołomyjec zatrzymał się przeczuwając coś niedobrego.
— A gdzie są jego okna? Czy te nad bramą?
— Tak. Wejście tam to dla złodzieja żaden problem.
Przez łozy dzikiego wina pokryte drobnym młodym listowiem błyszczały szyby otwartych drzwi balkonowych. Wejść rzeczywiście było łatwo: balkon sąsiadował z nawisem betonowym nad bramą, a dostać się na niego można było stanąwszy na cokół bramy i podciągnąwszy się na rękach. Staszek (ciesząc się w duchu, że wreszcie jego osiągnięcia sportowe przydały się w praktyce) tak właśnie uczynił na oczach zdziwionych przechodniów. Z płyty nawisu skoczył na skraj balkonu, przesadził balustradę, otworzył szerzej drzwi, zajrzał do mieszkania — i serce mu zabiło gwałtownie.
Zagórski był tam. Leżał na kanapie pod ścianą bez okien — i, mimo niewielkiego doświadczenia, śledczy Kołomyjec, spojrzawszy na skurczone, nieruchome ciało leżącego, zrozumiał, iż profesor nie śpi, lecz jest martwy. Staszek odwrócił się do sekretarza naukowego, który stał na chodniku z zadartą głową.
— Proszę wejść tutaj… nie, nie, po schodach! — ostrożnie, starając się niczego nie dotykać, przeszedł przez pokoje na korytarz i otworzył Chwoszczowi drzwi.
Razem wrócili do sypialni. Stefan Stiepanowicz od razu pojął, że stało się coś niesłychanego, o nic nie zapytał Kołomyjca i dopiero wszedłszy i zobaczywszy swojego dyrektora, przemówił schrypniętym głosem:
— No jakże to tak?…
Tym razem Staszek działał operatywnie i zgodnie z przepisami, rozumiejąc, że jest to niebłaha sprawa: wezwał telefonicznie lekarza sądowego, zameldował Mielnikowi (który straciwszy głowę, powiedział głupawo: „No i widzicie!..” — jak gdyby to, co się zdarzyło, potwierdzało jego racje), odszukał dozorcę i wykorzystał go w charakterze świadka; drugim świadkiem zgodził się być sekretarz naukowy.
Protokół oględzin również sformułował zgodnie z przepisami; posługując się oficjalnym językiem i zwrotami opisał kurz i nieporządki w pomieszczeniach, typowe dla samotnie mieszkającego, zapracowanego człowieka, tym bardziej że kurz mógł ułatwić odkrycie śladów nielegalnego wtargnięcia lub czyjejś obecności, chociaż śladów takich nie znaleziono; i że kryształowa popielniczka stojąca na przysuniętym blisko do kanapy ciemnym, politurowanym stoliku na gazety wypełniona była po brzegi niedopałkami papierosów z żółtym filtrem — i na wszystkich niedopałkach widać było jednakowy ślad zębów; i że obok stała napoczęta butelka wody mineralnej (Staszek zabrał ją natychmiast do analizy), i leżały te same kartki z notatkami Turajewa, po które przyjechał; i nawet to, że na krześle obok kanapy były złożone dwa prześcieradła, malinowy wełniany koc i nieduża poduszka.
Ale w duszy Staszkowi było smutno jak podczas słoty. Oto człowiek — nie abstrakcyjny obiekt śledztwa, lecz znajomy człowiek, który tak mu się spodobał wczoraj: był zasmucony śmiercią swojego wspaniałego przyjaciela i współpracownika, zatroskany przyszłymi sprawami i jakimś problemem naukowym… jakim to? a tak, geometryzacją czasu — to oczywiste, że zamierzał długo żyć. No i masz, leży w niebieskiej piżamie z opartą na wałku kanapy szlachetną siwą głową, ze szklistymi oczyma — a nogi i ręce już ogarnia stężenie pośmiertne. Szczególnie przygnębiła Kołomyjca ta przygotowana pościel: Eugeniusz Pietrowicz usnął, nawet nie pościeliwszy sobie. I już na wieki.
Читать дальше