— Lecz żeby to nieformalne przejście urzeczywistnić — mówił w tym czasie Zagórski — musimy czwarty wymiar, który rozumiemy i odczuwamy jako coś nieprzestrzennego, jako „czas”, również sprowadzić do geometrycznych kategorii długości i odległości. Z tym problemem geometryzacji czasu obaj najbardziej zmagaliśmy się. Wiele trudności już pokonaliśmy, pokonalibyśmy, jestem przekonany, i wszystkie pozostałe. A wtedy… o, to byłby ogromny krok w rozumieniu świata — zarówno dla nauk przyrodniczych, jak i dla filozofii. Zrozumieć czas — jakże to dużo i jakie to ważne! Cóż — nie udało się, śmierć położyła kres i życiu, i hipotezie.
Zagórski odkręcił boczną szybę do końca, wystawił głowę na wiatr, potem obrócił się do Kołomyjca.
— Zapyta pan, a cóż ja sam, czyżbym nie potrafił?
Przecież jestem współautorem. Wie pan, być może, że to z powodu przygnębienia, ale teraz wydaje mi się, iż nie podołam. Nie potrafię tak wysoko latać… Turajewowi dobrze się ze mną pracowało: umiałem konkretyzować, ziszczać na papierze i opisywać równaniami jego pomysły, niekiedy bardzo mgliste i dziwaczne, byłem uczciwym i rzeczowym oponentem w trakcie dyskusji nad tymi ideami. Lecz same hipotezy były jego…
Wjechali już do miasta, samochód, zatrzymywany światłami, poruszał się powoli i nierówno.
— Na domiar wszystkiego doznaję obecnie pewnego uczucia, bardzo dziwnego — z zadumą, zwracając się jakby nie do Kołomyjca, wyrzekł Zagórski. — Chyba pokory? Nie bez powodu przychodzą mi na myśl przedwczesne zgony ludzi genialnych; od Mozarta do Galois. Przecież idzie w istocie nie o to, że któryś z nich był muzykiem, inny poetą, a jeszcze inny nawet matematykiem — to są drugorzędne szczegóły. Ich znaczenie polega na tym, iż każdy z nich zbliżył się na swój sposób do głębszego zrozumienia świata i samego siebie. Znacznie głębszego niż inni. Do tak głębokiego, że leży już być może poza granicą możliwości człowieka… Więc i w przypadku Turajewa jakoś tak wydaje mi się, że jest to prawidłowość, iż zmarł nagle właśnie teraz, kiedy docierał do najbardziej ukrytej tajemnicy materii… że tak właśnie być powinno. Dziwna myśl, nieprawdaż?
— Tak, rzeczywiście — z zakłopotaniem powiedział Staszek.
— Ale przecież… pojmuje pan, badając przyrodę zazwyczaj rozumiemy pod tym pojęciem wszelkie ciała, cząsteczki, gwiazdy, kryształy — obiekty zewnętrzne. Obiektywizujemy przyrodę, jak mówią filozofowie. Lecz przecież materia — to także my sami. Również istniejemy w czasie, ale nie wiemy, na czym to polega, jak… nie pojmujemy czasu ani rozumem, ani zmysłami. Więc może istnieje jakiś kres poznania świata i siebie samego, którego to kresu nie możemy przekroczyć?… Uch! — Zagórski podniósł ręce, jakby się poddawał. Zaśmiał się. — Naopowiadałem panu, aż się mnie samemu zakręciło w głowie. Proszę nie brać tego poważnie, Stanisławie Fiodorowiczu, to z powodu przygnębienia.
Pochylił się do kierowcy.
— Proszę skręcić na Proletariacką piętnaście, tu niedaleko.
Przed domem o przedwojennej architekturze, którego balkony prawie całkowicie zarosły dzikim winem, Zagórski pożegnał się, podziękował, wysiadł z samochodu i wszedł do bramy.
„Jaki porządny facet — ciepło pomyślał o nim Kołomyjec, kiedy samochód odjechał. — Tak bezpośredni, że trudno się domyślić, iż jest członkiem korespondentem Akademii Nauk, luminarzem nauki, teraz prawie dyrektorem instytutu. A ja ze złości chciałem go jeszcze pomęczyć krzyżowym ogniem pytań…”
— Proszę mi najpierw sprzedać bilet, a potem obrażać!
— Skoro nie ma pan biletu, to trzeba płacić mandat!
Rozmowa w autobusie
Następnego dnia Mielnik wysłuchawszy raportu młodszego śledczego Kołomyjca niespodziewanie urządził mu solidne pranie mózgu.
— Znaczy się, po prostu oddałeś te papiery? — zaczął spokojnie, tylko jego brwi złowieszczo się wygięły, czyniąc go podobnym do jasnowłosego Mefistofelesa. — Żadnych wątpliwości, znaczy się? No, panie Stasiu, nie oczekiwałem. Przeczytałeś je chociaż?
— Przeglądnąłem. Niczego tam nie ma…
— No nie, słyszeliście? — Mielnik dramatycznie odwrócił się do współpracowników i ci także potępiająco spojrzeli na Stasia. — Przyszedł, zobaczył, zwyciężył… Gajusz Juliusz Kołomyjec, znaczy się, tego.
— Nie było w nich niczego, notatki naukowe! — bronił się Gajusz Juliusz.
— O tak, niczego: i w papierach niczego, i w szklankach… Jak można było przegapić szklanki! Od razu należało je skonfiskować, to przecież abc śledztwa, znaczy się! Notatki naukowe… to Zagórski ci powiedział, że naukowe, strona zainteresowana — a ty nic o tym nie wiesz. Nie, ja się wam dziwię, towarzyszu Kołomyjec, bardzo się dziwię: czego was na uniwersytecie uczono? Mówiono wam przecież na wykładach z kryminalistyki, że wszystko, co się zdarzyło w czasie bezpośrednio poprzedzającym przestępstwo, jak również przedmioty znajdujące się w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca przestępstwa… znaczy się, tego — głos Mielnika narastał crescendo — …a zwłaszcza przedmioty, na których zachowały się odciski poszkodowanego bądź przestępcy — wszystko to ma szczególną wagę dla wykrycia takowego. Wszystko — w tym i papiery z ostatnimi notatkami zmarłego. Jedna linijka w nich może rzucić światło!
— Jakiego znowu takowego?! — omal nie zawył Staszek. — Brak znamion przestępstwa! Pan sam to wczoraj mówił…
— Co ja mówiłem?! Który z nas pojechał na miejsce przestępstwa: wy czy ja?… I co to za maniera zasłaniać się opinią kierownictwa, co to za dążenie do oportunizmu! Od was, jak i od każdego przedstawiciela prawa, żąda się pryncypialności, nieugiętości i samodzielności — znaczy się, tego… (I wydawało się, że towarzysz Mielnik już nie siedzi za swoim biurkiem, ale góruje na trybunie, na zaśnieżonym nocnym stepie, a wokoło świszczą kule basmaczów i recydywistów.) Dziwne poglądy ma obecne pokolenie: żąda od innych pryncypialności, samo zaś… znaczy się!
Umilkł, żeby się uspokoić, po czym kontynuował:
— Nie, nie twierdzę, że dopuszczono się przestępstwa, że śmierć była gwałtowna, znaczy się! Ale przecież na razie jest niejasne, co i jak się tam zdarzyło. Dziwne jednak, umarł profesor w pełni sił… A jeśli chciałoby się zbierać poszlaki tak jak wy, towarzyszu Kołomyjec, zbieraliście tam papiery i szklanki — znaczy się — to poszlak nigdy by nie było. Mówiliście, że Zagórski nazwał Turajewa „Mozartem fizyki teoretycznej”, znaczy się? A w takim przypadku, czy Zagórski to nie Salieri, co?…
Naczelnik spojrzał na Kandybę i Kancełarowa. Ci z kolei znacząco wymienili spojrzenia: „Nasz Mielnik to ho, ho!..”
— Sekcja zwłok już była? Gdzie jest protokół?
— Nie było jeszcze sekcji — ponuro odpowiedział Staszek. — Główny lekarz sądowy został wezwany za miasto, wróci po południu. Prosił, żeby bez niego nie przeprowadzać sekcji.
— Słusznie, nasz doktor wie, co to jest odpowiedzialność. A ty nie wczułeś się, nie przejąłeś — znaczy się! (To, że Mielnik znowu przeszedł na „ty”, świadczyło, iż burza minęła). I sknociłeś… No dobra, ze szklankami nic już nie wskórasz — a papiery, panie Stasiu, do trzynastej zero zero powinny się tu znaleźć. Odnajdziesz Zagórskiego, przeprosisz i odbierzesz. Zaznajomimy się, skopiujemy i zwrócimy, niech nawet w ramki oprawi, znaczy się! Zrozumieliście, młodszy śledczy Kołomyjec?
Читать дальше