Dean nacisnął guzik i drzwiczki otwarły się. Wyskoczył zręcznie. Za nim wysunął się David w pozie bohatera pchającego się w paszczę bestii.
Potem opuścił rakietkę Green czujnie rzucając oczami na wszystkie strony.
Ostatni wysiadł Horsedealer. Nie mógł opanować wrażenia, że śni. Stał nieruchomo obok rakiety wpatrując się z przejęciem w twarze dwóch ludzi, którzy wyszli na ich powitanie.
— Pozwólcie tędy — odezwał się niemal kobiecym głosem jeden z gospodarzy. „Czyżby ten człowiek o subtelnych rysach nie był chłopcem, lecz dziewczyną? — zdziwił się w myślach filozof. -Podobny lekki, swobodny strój, podobne uczesanie… Widocznie dlatego nie spostrzegłem różnic…”
— Prosimy bardzo — dziewczyna wskazała ręką przezroczyste drzwi windy. — Prowadź, Igor.
Po chwili wysiedli w przestronnej sali, która na pierwszy rzut oka przypominała główną kaplicę w Celestii.
Jakaś wysoka kobieta szła ku nim.
Dayid spojrzał i zbladł.
„Murzynka!” — pomyślał ze zgrozą.
Zgrabna, o wełnistych włosach i oczach czarnych jak sadza, ukazała w uśmiechu dwa rzędy białych zębów.
„Po co oni napuścili na nas tę Murzynkę? — pomyślał David. — Taki afront! Pewnie każą nam się z nią przywitać…”
— Nasza przewodnicząca Rady, Kora Heto — przedstawił przybyłą Igor. Green łypnął zdziwionymi oczami, ale nie dal nic poznać po sobie.
Spojrzał na Horscdealera i Roche'a uśmiechających się serdecznie do przybyłej, potem na Davida, który stał jak skamieniały patrząc osłupiałym wzrokiem na Korę.
Inny świat
Na ekranie przesuwają się obrazy świata jakże innego i piękniejszego od tego wszystkiego, co w kształt i barwę obleka wyobraźnia Williama Horsedealera. Stary filozof zdaje się śnić jakiś wspaniały, niezwykły sen.
Tętniące życiem miasta-ogrody, skąpane w słońcu i zieleni niebotyczne pałace z zawieszoną nad nimi, przetkaną obłokami czaszą błękitu, bezkres falującego oceanu i potężne masywy skalne, których ogrom przejmuje lękiem — wszystko to wywołuje w nim niezmierne, niewysłowione wzruszenie. Nie dziwi go już nic — ani plastyczność i wielobarwność wizji, ani bogactwo dźwięków i zapachów, które towarzyszą obrazom ukazującym się na ekranie. Odczuwa tylko bezbrzeżną radość, jak w chwili spotkania z kimś drogim, a długo oczekiwanym…
Prawda o Ziemi, tej Ziemi, której obraz — zniekształcany i zohydzany przez klikę rządzącą Celestia — miał być postrachem i ostrzeżeniem dla pokoleń gwiezdnych wędrowców, stanęła przed nim w pełnym blasku.
Horsedealer wierzył tym ludziom, wierzył im całym sercem. Wierzył im niezachwianie. On jeden spośród całej czwórki przybyłych, on, który przez całe życie wszędzie, na każdym kroku odkrywał fałsz i zakłamanie, on, który z nieufności stworzył dla siebie nieprzenikniony pancerz, teraz nie chciał i nie potrafił zdobyć się na krytyczne spojrzenie.
Może przyczyną tego była zadziwiająca zgodność marzeń filozofa z obrazem poznawanego świata? Obrazem — choć niepomiernie bogatszym od najśmielszych przewidywań, jednak odpowiadającym w zasadniczym zarysie temu, czego pragnął i o co walczył? Może kilka tygodni choroby i wytężony wysiłek ostatnich dni stępiły ostrość spojrzenia badacza, a ogrom wrażeń upoił jak narkotyk zmęczony umysł starca? Tak czy inaczej, nie czuł się już tym dawnym sceptykiem i pesymistą.
Obrazy rozpłynęły się we mgłę mlecznej tafli ekranu.
Czterej przybysze z Celestii siedzieli jednak dalej nieruchomo w swych fotelach.
Choć wiedzieli, że nadany z taśm pokaz zakończył się, oczy ich utkwione w pustej plamie ekranu zdawały się wyczekiwać dalszych obrazów.
Dłuższą chwilę panowało milczenie. Pierwszy przerwał je Green wyrzucając z siebie niemal jednym tchem potok słów.
— Wspaniałe! Superfantastyczne! Niesłychane! Bajeczne! — entuzjazmował się wydawca. -To rewelacja, jakiej świat nie widział. Musi pani odprzedać mi kopię tego filmu. Koniecznie! Oczywiście razem z aparaturą, a przynajmniej z jej planami. Niech pani stawia cenę. Płacę gotówką, a nawet jodem. Czystym jodem. No, ile? Ile pani żąda za to cudo?
Kora uśmiechnęła się.
— Po cóż nam wasze pieniądze? Jodu wytwarzamy tyle, ile nam potrzeba. Aparaturę i taśmy otrzymacie darmo. Niech mieszkańcy Celestii poznają prawdę o Ziemi.
Brwi Greena ściągnęły się zdziwieniem.
— Jak to? Za darmo?
— Będzie to dar Astrobolidu dla Celestii. Wydawca zasępił się.
— Dar? Ale dla kogo, konkretnie?
— Dla wszystkich mieszkańców waszego świata.
— Nie rozumiem… Kto go więc otrzyma?
— Przedstawiciele całego waszego społeczeństwa. Jakieś przedstawicielstwo, rada czy rząd…
— No dobrze, ale ja mam wyłączne prawo eksploatacji telewizji i radia w Celestii. Zagwarantowane umową z rządem.
Na twarzy Kory odbiło się zakłopotanie.
— Ostatecznie — wtrącił się do rozmowy Kondratiew — rząd może wam zlecić wyświetlanie na ściśle określonych warunkach.
— No, to w porządku — ucieszył się potentat telewizji. — Już ja się dogadam z Krukiem. Nieprawdaż? — mrugnął znacząco do Roche'a.
— Chwileczkę — przerwał przysłuchujący się dotąd w milczeniu rozmowie David. -Powiedzmy: rząd otrzyma od pani w prezencie tę aparaturę i filmy. Jesteśmy jednak ludźmi interesu. Po co mamy sobie oczy mydlić? Kto stawia — ten i żąda. Nikt nikomu guzika za darmo nie daje, a cóż dopiero takie cudo, jak to nazwał Green. Niech więc pani powie konkretnie, czego żądacie?
— To nieporozumienie — roześmiała się Kora.
— U nas, podobnie jak i na Ziemi, takie pojęcia jak pieniądz, sprzedaż czy zysk przestały już dawno mieć praktyczne znaczenie — wyjaśnił młody mężczyzna o nieco dziwnej dla Celestian, śpiewnej wymowie. — Przeszły po prostu do historii. Dajemy wam aparaturę i taśmy, nie kierując się żadnym własnym interesem. Po prostu: nic w zamian nie chcemy. Tak, jakbyście otrzymali podarunek od kogoś bardzo bliskiego, podarunek bez zobowiązań — usiłował wytłumaczyć przykładem.
David kiwał bez przekonania głową.
— No cóż? Cieszymy się z waszej hojności. Bardzo się cieszymy.
— Tak! Tak! To naprawdę piękne z państwa strony — zahuczał tubalnie Green. — Ale teraz niech pani pozwoli, choć to nie bardzo wypada dopominać się o prezenty, że się o coś zapytam: kiedy otrzymamy aparaturę i filmy? Czy jeszcze w tym miesiącu?
— Trochę wcześniej. Za półtorej godziny — roześmiał się Sokolski.
— Ma pan gotowe na składzie? — ucieszył się Green.
— Nie. Wyszukam tylko odpowiednie plany i przekażę na zespół uniwerproduktorów.
— Uniwerproduktorów? — zaciekawił się Dean. — Co to takiego?
— Są to automaty produkcyjne wytwarzające dowolne urządzenia zgodnie z przekazanymi im planami.
— Jak to dowolne?
— Po prostu zakres ich możliwości produkcyjnych jest niemal nieograniczony. Wykonują one pracę wielu dawniej odrębnych zakładów. Porównując ze strukturą wytwórczości w XX wieku, można by je nazwać miniaturowymi kombinatami. W ten sposób zespół ich może zastąpić w praktyce cały przemysł, oczywiście z tym zastrzeżeniem, że ilościowo zdolność produkcyjna jest niewielka, można powiedzieć — na potrzeby domowe.
Oczy Greena zaiskrzyły się.
— Czy można by zobaczyć te urządzenia?
— Bardzo chętnie oprowadzę was po całym Astrobolidzie.
— Teraz jednak pozwólcie na obiad — powiedziała przewodnicząca podnosząc się z fotela.
— Czy ten obiad też z tego uniwer… pro… duktora? — zaśmiał się niepewnie David.
Читать дальше