Luta zatrzymał się tylko na kilka sekund. Obrzucił spojrzeniem ciemny pancerz pojazdu, skinął głową, jakby; chciał powiedzieć, że wszystko w porządku i zaczai szybkim krokiem schodzić w dół zbocza. Przeszedł kilkanaście metrów, po czym puścił się biegiem.
Sto, dwieście, trzysta metrów. Na oczy spływał mi pot, butle tłukły nieznośnie w plecy, buty ciążyły jakby grunt pod nimi zamienił się w grzęzawisko. Ale przełęcz między dwoma wzgórzami, oddalonymi o jakieś pół kilometra od miejsca, gdzie zostawiliśmy pojazd, była tuż. Luta zwolnił. Chwilę jeszcze wspinał się pośpiesznie, jak biegacz, który po przekroczeniu linii mety musi wytracić pęd, po czym stanął, wyprostował się i obejrzał na mnie. Podszedłem i zatrzymałem się także. Kilka sekund oddychaliśmy głęboko. Wreszcie Luta odwrócił się w stronę przełęczy i skinął głową. Przytaknąłem. Podciągnąłem pasy stelaża i ruszyłem nie śpiesząc się pod górę. Po kilku krokach położyłem dłoń na uchwycie miotacza i przygarbiłem się. Jeszcze dwa, trzy metry i zza obłej grzędy wyłoniły się kontury stacji. Znajdowała się teraz z boku, jakby bliżej lądu. Workowaty kształt na plaży był niewidoczny. Zakrywały go niskie, szerokie kopce, rozrzucone po nadbrzeżnej równinie.
Ostrożnie, niemal pełzając, cały czas ukryci za zboczami, podchodziliśmy do plaży. Wreszcie osiągnęliśmy miejsce, z którego ponownie odsłonił się widok na przedpole naszego dawnego punktu obserwacyjnego. Zatrzymałem się. Luta przypełzł bliżej i znieruchomiał również.
Workowaty przedmiot, spoczywający na żwirze nagle ożył.
Ujrzałem zarys głowy z widoczną białą plamą twarzy. Coś ścisnęło mi gardło. W tym samym ułamku sekundy poczułem dłoń Luty na ramieniu. Odwróciłem głowę, ale powstrzymał mnie pochwycony kątem oka ruch w oceanie.
Tak, to był człowiek. Człowiek? Ta istota, wynurzająca się powoli z wody, bez skafandra, bez kasku, choćby zwykłej maski pływackiej, jakby tylko po to, by zaczerpnąć w płuca haust czystego dwutlenku węgla? Człowiek?
Usłyszałem daleki, przyciszony głos. Odpowiedział drugi. Osobnik na plaży poruszył się ponownie. Usiadł z nogami sztywno wyrzuconymi przed siebie i czekał. Ten w morzu przyspieszył. Szedł już płycizną, ukazując pozbawione butów, okryte jakąś białą substancją stopy. Zatoczył się raz, potem drugi, potknął ł przystanął na moment, żeby odzyskać równowagę. Czekający uniósł się na łokciach. Chwilę balansował, jakby walcząc z ciężarem własnego ciała, po czym opadł z powrotem na żwir. Ten w morzu, widząc to, puścił się biegiem. Kilka sekund spod jego nóg tryskały jeszcze bryzgi wody, po czym wydostał się na plażę.
— Naprzód — usłyszałem i zanim zdążyłem pomyśleć, ujrzałem, że Luta, zaciskając dłoń na uchwycie miotacza, biegnie w stronę obcych. Ruszyłem za nim i dopiero przebywszy kilkanaście metrów, ujrzałem sylwetkę trzeciego mieszkańca stacji. Stał na otaczającym jej podnóże ganeczku i przechylony przez balustradę patrzył w kierunku brzegu. Jego głowa tkwiła w wydłużonym, białym kasku, przechodzącym dołem w luźny, jakby zbyt obszerny skafander. W pewnej chwili poruszył się. Pochwyciłem przelotny błysk. Pomyślałem, że zabawa zaczyna się na całego i przyśpieszyłem, żeby dogonić Lutę. Ale nic nie nastąpiło, tylko nasłuch przyniósł dziwnie zniekształcone głosy, jakby dalekiego nawoływania. Za późno. Z rozpędu wbiegłem na zbocze ostatniego pagórka, przypominającego starą, przypłaszczoną wydmę i usłyszałem znajomy głos, którego twarde brzmienie aż mnie zdziwiło:
— Leżeć spokojnie. Nic wam nie zrobię.
Luta stał bez ruchu. W wyciągniętej przed siebie dłoni trzymał miotacz. Człowiek, który wyszedł z morza, usiadł powoli na plaży, kilka metrów dalej. Podobnie jak pierwszy, nie próbował bronić się ani uciekać. Oparł się na łokciach, zwiesił głowę na piersi i znieruchomiał.
— Poczekaj tu — rzuciłem, nie zwalniając tempa. Przebiegłem koło nich, kierując się ku brzegowi. Nietrudno było dojść, dlaczego Luta zmienił zamiar i zamiast podpłynąć po cichu do bazy, zaatakował od razu tych, którzy ją opuścili. Zorientował się, że nie są zdolni do stawienia nam czoła. W ich ruchach widoczne było osłabienie, zachowywali się jak ludzie skrajnie wyczerpani lub dotknięci ciężką chorobą. Pobieżny rzut oka wystarczał, żeby zdyskwalifikować ich jako przeciwników. Przynajmniej w ich obecnym stanie. Chodziło przecież o to tylko, żeby nie zdążyli schronić się w bazie. Mogliśmy mieć pewność, że ich ubiegniemy.
Co innego ten trzeci. Czułem już pod stopami kilkucentymetrową warstwę wody, kiedy zniknął w otwartym włazie.
— Stój! — krzyknąłem, podnosząc miotacz. Byłem już nie dalej niż o sto pięćdziesiąt metrów od kilkustopniowej drabinki, wyprowadzającej na galerię. Człowiek w skafandrze zawahał się. Chwilę stał nieruchomo, wypełniając sobą cały obrys wejścia, po czym nagle, jakby coś postanowił, wychylił się i sięgnął do uchwytu zamka. Wtedy strzeliłem. Nie w niego. Pociągnąłem równo po ścianie konstrukcji dwa metry od krawędzi włazu. Poskutkowało. Znieruchomiał na moment, następnie skurczył się, jakby zmalał, postąpił krok do przodu i oparł ręce na balustradzie. Nie zatrzymując się dałem znak ręką, żeby tak czekał, dopóki nie przyjdę. Sięgnąłem do reduktora i odkręciłem zawór. Kiedy poczułem, że bluza mojego skafandra wypełnia się powietrzem, upadłem na wodę i z wysoko uniesionym miotaczem, skierowanym cały czas w stronę postaci na galeryjce, popłynąłem w kierunku stacji. W pewnym momencie usłyszałem w słuchawkach, a potem przez wzmacniacz nasłuchu narastający, wysoki dźwięk. Spojrzałem w górę. Znad wzgórz trysnęła świetlista smuga. Dobiegł mnie charakterystyczny, urywany gwizd automatów sygnałowych i zaraz potem spokojny głos Luty:
— Daj spokój sondom. Możesz już mówić… Zrozumiałem, że Fros nie wytrzymał napięcia i kiedy czujniki dały mu znać, że któryś z nas otworzył ogień, wystrzelił jednak aparat zwiadowczy.
— Widzisz mnie? — spytałem. — Jak będziesz grzeczny, to także sobie popływasz.
— Widzę — odpowiedział poważnie, lekko zachrypłym głosem. — Co się stało?
— Mamy ich — powiedział Luta. — Zaprogramuj automaty i przyjeżdżaj.
— Jednym wozem? — spytał Fros. Wydało mi się, że w jego głosie zabrzmiała ulga.
— Tak… albo poczekaj — zawahał się Luta — weź dwa łaziki. Może trzeba będzie kogoś podwieźć…
Dopływałem do stacji. Jej ściany piętrzyły się nade mną, widziałem już poszarzałą linię zanurzenia, zmatowiałe uchwyty balustrady, przewody anten. Widziałem także twarz człowieka stojącego przed wejściem. Za szybą dziwnego, nieforemnego kasku wydała mi się biała jak kreda. Nie patrzył na mnie. Jego wzrok błądził po wzgórzach, przez moment zatrzymał się na krążącej nad stacją sondzie, po czym wrócił do pozostałej na plaży grupy:
Uderzyłem nogami o najniższy stopień drabinki, przewinąłem się i kilka sekund później byłem na górze. Nie opuszczając ręki z miotaczem postąpiłem w stronę czekającego mieszkańca układu Alfy.
Stanąłem. Wszystko przemawiało za tym, że stacja jest nasza. Wykonaliśmy pierwszy etap zadania. Nie okazało się to zbyt trudne. Raczej przeciwnie. Ta łatwość mogła dać do myślenia. W każdym razie mieliśmy ich.
— No, prędzej — dobiegł mnie niecierpliwy pomruk Luty. Spojrzałem w stronę brzegu i ujrzałem całą trójkę wspinającą się po zboczu w stronę samotnej skały.
— Co chcesz zrobić? — spytałem, chociaż zamiar Luty był aż nadto jasny. Doszedł widać do podobnego wniosku, bo nie odpowiedział.
Читать дальше