Z takim też nastawieniem ruszyli w stronę Centaura kolejni emigranci. Ich odlot miał miejsce w maju, bodaj czternastego maja, sto czterdzieści dziewięć lat temu. Żyli jeszcze ludzie, nawet niemała grupa, którzy uczestniczyli w ceremonii pożegnania dwunastu, stuosobowych tym razem, statków w bazie olberskiej na Lunie. Czytałem, że podnosiły się wówczas głosy protestu, krytykujące postawę, jaką w stosunku do gospodarujących już na Alfie od przeszło osiemdziesięciu lat uczestników pierwszej wyprawy, zajęli w oficjalnych, przedstartowych oświadczeniach koordynatorzy nowej misji emigracyjnej. Wobec tonu komunikatów i powszechnie panujących nastrojów głosy te trafiły jednak w próżnię. Przedstawiciele Starej Ziemi odlecieli pewni siebie, wyposażeni w najnowsze zdobycze nauki, narzędzia i automaty, o jakich ich poprzednikom nawet się nie śniło. Jeśli nie padło słowo „pacyfikacja”, zawdzięczać to należy nie tyle duchowi braterstwa Ziemian, ile okoliczności, której nikt niestety nie wziął przed startem pod uwagą. Mianowicie większość tej drugiej grupy kolonistów wcale nie uważała się za emisariuszy swojego świata. O ile bowiem względy, o których wspomniałem przed chwilą, ugruntowały w tych ludziach poczucie wyższości wzglądem pierwszych emigrantów, o tyle pamięć argumentów, jakie wymieniały obie strony w czasie niedawnej dyskusji na temat procesów przystosowawczych, była na Ziemi, zwłaszcza w pewnych środowiskach, wciąż jeszcze nader świeża, a opinie na ten temat znacznie bardziej zróżnicowane, niż można by sądzić na podstawie oficjalnych enuncjacji.
Wszystkie te okoliczności dały znać o sobie wcześniej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Już po dwóch tygodniach lotu, nagle, bez jakichkolwiek zapowiedzi, z pokładu sztabowej rakiety wyprawy nadeszła sążnista depesza, której treść opublikowały natychmiast wszystkie dzienniki. Jej autorzy oszczędzili inwektyw opuszczonemu przez siebie światu. Stwierdzali tylko, że zgodnie postanowili stworzyć w układzie Alfy jakościowo nową cywilizację i że przenikanie wpływów Ziemi, nieuniknione w wypadku dalszego utrzymywania swobodnej łączności, nie mówiąc już o ewentualnych kolejnych falach emigracji, w najlepszym razie opóźniłoby realizację tego przedsięwzięcia. Orzekli, że jest ich dość, by spokojnie i konsekwentnie rozwijać procesy przystosowawcze zgodnie z biologicznymi i psychicznymi predyspozycjami człowieka. To znaczy nie tak, jak ich przodkowie. To ostatnie nie zostało wprawdzie powiedziane, ale sens depeszy nie pozostawiał cienia wątpliwości. Odcinali się od własnej historii. Inaczej mówiąc, nie chcieli mieć z nami więcej do czynienia.
Oświadczenie, zresztą przydługie i okraszone mnóstwem argumentów natury etyczno-filozoficznej, skonstruowanych dostatecznie logicznie, by wprowadzić w błąd przeciętnie przygotowanego czytelnika, nosiło przeszło tysiąc podpisów. Można było snuć najrozmaitsze domysły o losie tych, którzy odżegnali się od całej afery i nie pozwolili użyć swojego nazwiska w tak, łagodnie mówiąc, wątpliwym wyzwaniu rzuconym Starej Ziemi. Było też więcej niż pewne, że spora część, jeśli zgoła nie większość uczestników misji użyczyła swego podpisu dla świętego spokoju. Jedno i drugie w niczym niestety nie zmieniało sytuacji. Ci, których głos decydował, wpatrzeni w przyszłość, urzeczeni wizją innego życia nieśli ku gwiazdom uczucia i dążenia stanowiące, przyznać trzeba, przez wieki siłę napędową postępu. Ale nie tylko. Zaczynali bowiem od zaprzeczenia lekcji historii — czemu ostatecznie ze strony Ziemian mogła towarzyszyć zwykła ciekawość, i tylko ona — oraz, co kazało już zapomnieć o cierpliwości, od programowej pogardy wobec gospodarzy świata, który obejmowali w posiadanie. Jeśli zważyć, że gospodarze ci byli przedstawicielami tej samej rasy i zestawić razem obydwa te fakty, etyczne przesłanki nadanego z pokładów rakiet oświadczenia ukazywały się w świetle co najmniej dziwnym. Przy tym nie sposób było odrzucić, że znakomita większość autorów koncepcji tej nowej, odmiennej cywilizacji działała w dobrej wierze. W tym względzie coś niecoś tłumaczył skład osobowy obydwu wypraw. O ile w pierwszej uczestniczyli przeważnie ludzie obeznani z lotami kosmicznymi, po większej części młodzi naukowcy, piloci z rodzinami, zapaleńcy, ale z dobrym przygotowaniem teoretycznym i otwartymi głowami, o tyle osiemdziesiąt dwa lata później technika rakietowa osiągnęła tak znaczny postęp, że przeciętny członek załogi nie musiał się wykazać żadną na dobrą sprawę specjalnością. Polecieli oczywiście naukowcy i konstruktorzy, ale większość emigrantów dobrana była raczej przypadkowo. Stanowili ją członkowie różnych towarzystw, głównie przyrodniczych, kół miłośników czegoś tam, filozofujący młodzieńcy z grup zainteresowań i niezbyt jasno zdające sobie sprawę, o co chodzi, kobiety. Jak powiedziałem, nie przystosowani.
To znaczy takie było moje osobiste zdanie.
Rzecz jasna, Ziemia nie przyjęła pokornie decyzji koordynatorów drugiej misji emigracyjnej. W ruch poszły wszystkie środki techniczne, jakimi dysponowały satelitarne stacje łączności. Nieprzerwanym strumieniem płynął w ślad za oddalającymi się statkami strumień wezwań, argumentów, próśb, a w końcu i pogróżek. Wykorzystano, jak tylko się dało, głosy pozostawionych przez emisariuszy członków ich rodzin i przyjaciół. Stawiano przed mikrofonami największe ziemskie autorytety. Powoływano się na ludzką solidarność i podobne idee. Straszono załogi odcięciem od nowych, oczekiwanych zdobyczy nauki, co jednak było już przedsięwzięciem o tyle bezsensownym, że tamtym o nic innego przecież nie chodziło. Tak czy owak wszystkie apele, tłumaczenia i upomnienia nie zdały się na nic. Początkowo odbierano odpowiedzi, w których powtarzały się bez najmniejszych zmian czy uzupełnień argumenty wymienione w pierwszej depeszy. Potem ustało i to. Statki przerwały łączność.
Społeczeństwo ziemskie zawrzało. Gorączkowe dyskusje i narady ogarnęły wszystkie środowiska. Podnieśli głowy ci publicyści, którym oficjalne oświadczenia na temat prawidłowości procesów przystosowawczych w przeszłości i ich ekstrapolacji odebrały przedtem pole działania. Jeśli nie doszło do drastycznie ostrych sporów, to tylko dlatego, że co do jednego przynajmniej zgodni byli wszyscy. Nie wolno poddać się bezkrytycznie biegowi wydarzeń. Nie wolno dopuścić, by ta spora w końcu rzesza ludzi wymknęła się spod wpływów i kontroli naszej cywilizacji. I to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze nikt nie ma prawa zrzucać z siebie odpowiedzialności, nawet za krnąbrne dzieci, a po drugie człowiek zbyt dobrze zna własne możliwości, aby nie zaglądać do ogródków sąsiadom. W tej chwili emigranci lansują wobec Ziemi postawę całkowitej obojętności. A jak będzie za dziesięć lat? Za sto? Kiedy ich „jakościowo nowa” cywilizacja, poczuje z kolei, że na trzeciej planecie Alfy zrobiło się już ciasnawo?
Niemniej minęło dalszych jedenaście lat, zanim podjęto decyzję o wysłaniu misji interwencyjnej. Ściśle mówiąc, decyzję podjęto wcześniej, trudniej było natomiast osiągnąć porozumienie co do jej składu i zakresu działania. Ostatecznie poleciała jedna rakieta z kilkunastoosobową załogą, w której skład oprócz specjalnie przeszkolonych techników osłony weszli powszechnie znani uczeni.
Wyprawa poniosła zupełne fiasko. Natychmiast po wylądowaniu statek został otoczony kordonem uzbrojonych i zamkniętych na głucho pojazdów, a jego załoga poinformowana, że nie wolno jej zejść na ląd. Wszelkie próby nawiązania dialogu spaliły na panewce. Nie padło słowo odpowiedzi. W polu widzenia przez cały czas postoju rakiety nie pojawił się jeden choćby człowiek. Pilotom nie pozwolono nawet wyprowadzić maszyn w celu uzupełnienia paliwa, tak że aby zapewnić sobie możliwość powrotu na Ziemię, statek musiał lądować na jednym z najbliższych globów. Wybrano sąsiednią, drugą planetę układu, gdzie analizatory wykryły obfitość pierwiastków ziem rzadkich. Jak się okazało, był to głównie lutet. Niedoszli negocjatorzy napełnili nim grodzie energetyczne rakiety i jak niepyszni ruszyli w drogę powrotną. Jednak w czasie pobytu na tym właśnie globie, którego kontynenty i morza otaczały mnie zewsząd w tej chwili, zaświtał im nowy pomysł. Na Ziemi podchwycono go dość skwapliwie, tym bardziej, że było to w gruncie rzeczy jedyne, co jeszcze dało się zrobić. Postanowiono mianowicie zainstalować na Drugiej, w najbliższym planetarnym sąsiedztwie ziemskiej kolonii, posterunek badawczo-obserwacyjny. Tak też się stało. Co prawda minęło dalszych kilkadziesiąt lat, zanim z drugiej planety popłynęły w kierunku Ziemi pierwsze meldunki, ale opóźnienie to nie miało znaczenia. Postęp technologiczny kolonii na dziewiczym globie potrzebował nie lat ale stuleci aby osiągnąć stopień, z którym macierzysty świat ludzi będzie musiał liczyć się naprawdę. Meldunki były interesujące. Opierając się głównie na nasłuchu przechwyconych fal radiowych, załogi stacji donosiły o konfliktach wybuchających między starymi i nowymi osadnikami. Pod tym względem ziemscy naukowcy bezbłędnie przewidzieli rozwój wydarzeń. W pierwszych latach miały miejsce dość drastyczne incydenty, dochodziło nawet do starć zbrojnych, nigdy jednak te utarczki nie przerodziły się w konfrontację globalną — jeśli można użyć takiego określenia w stosunku do globu zamieszkałego przez kilkanaście tysięcy ludzi. To, że z biegiem lat liczba kolonistów wzrosła do półtora miliona, nie zmieniło przecież układu sił. Stopniowo tarcia wygasły, ustępując miejsca izolacji. Meldunki stawały się coraz bardziej monotonne. Mijały lata, zmieniały się załogi, topniało pokolenie, pamiętające pierwszy odlot ludzi do gwiazd, a nowe generacje przyjmowały zastaną sytuację jako oczywistą i naturalną. Przypływ zainteresowania dawną kolonią nastąpił stosunkowo niedawno, kiedy posterunek na Drugiej zaczął przechwytywać strzępy wiadomości o ludziach żyjących w wodzie, oddychających rozrzedzonymi gazami, wciskających się bez pancernych osłon w najrozmaitsze środowiska. Zjawiska te pozwalały się wyjaśnić znanymi od dawna możliwościami, tkwiącymi w inżynierii genetycznej. Że nasz świat w pewnym momencie świadomie odrzucił te możliwości, to sprawa etyki, a nie biomatematyki czy technik biochemicznych. Co najwyżej dawni nasi ziomkowie stali nam się jeszcze bardziej obcy. Żeby postawić kropkę nad „i”: wielu ludziom wydali się teraz odrażający. Co jednak dawało do myślenia, to to, że owe eksperymenty prowadzili nie, jak można: by się spodziewać, uczestnicy drugiej wyprawy, którzy swego czasu motywowali swą separację od starego świata własnym programem rozwoju procesów przystosowawczych, ale właśnie ich poprzednicy. Co więcej, spotykając się z pełnym niepohamowanego oburzenia potępieniem ze strony późniejszych osadników. Oburzenia, które w przechwyconych, lapidarnych zresztą, publikacjach przybierało niekiedy charakter groźnego w swej wymowie apostolstwa.
Читать дальше