I w tym właśnie momencie, najzupełniej nieoczekiwanie, stacja na Drugiej zamilkła. Bez sygnału ostrzegawczego, wezwania o pomoc, bez jednego słowa, które pozwalałoby snuć przypuszczenia na temat losu załogi.
Uniosłem głowę i przebiegłem spojrzeniem linię brzegu.
Cokolwiek się wtedy wydarzyło, wydarzyło się nie gdzie indziej jak na tym fioletowo — czarnym oceanie, którego skrawek miałem teraz przed sobą. Jak okiem sięgnąć, śladu obecności żywej istoty. Jednego porzuconego skrawka folii, pustego pojemnika, zapomnianego narzędzia. Nic.
A przecież katastrofa, która w skutkach przyniosłaby stacji zagładę, nie wchodziła w grę. Gdyby na pancerny grzyb bazy runął monstrualnej wielkości meteoryt, gdyby zapadło się dno morza czy wybuchły piece wodne lub inne reaktory, pozostałby martwy kikut szybu o poszarpanych krawędziach. Zbudowany ze stopu plamentowego po prostu nie mógł w całości ulec unicestwieniu. Nie. Stacja zeszła pod wodę. Spokojnie i bezpiecznie, jak to przewidzieli konstruktorzy, osadzając część mieszkalną na ślizgającym się wzdłuż szybu pierścieniu. Wyjaśnienie musiało być bardziej proste. Proste, a zarazem mniej zachęcające. Dlatego bawiliśmy się z mieszkańcami Trzeciej w kotka i myszkę, podchodząc z wygaszonymi reflektorami anten, bez łączności, bez kodu namiarowego nawet.
Dlatego odbyliśmy z Lutą dwudziestopięciokilometrowy spacer, zamiast po wystrzeleniu sondy szybko i wygodnie ruszyć do celu w kabinie transera. Ta stacja, niewidoczna teraz, żyła. Inaczej skąd wziąłby się przechwycony nagle po czterech latach milczenia jej sygnał namiarowy? Ale jaka była teraz treść tego życia? Czemu ono służyło?
— No, dość tego — zabrzmiał nagle tuż przy moim uchu spokojny głos Luty. — Teraz ty…
Podskoczyłem. W pierwszym odruchu usiadłem, od razu sztywno wyprostowany. Moja dłoń sama powędrowała do kabury miotacza.
— Czego… — zamruczał, podchodząc bliżej. — Spałeś? Trwało dobrą chwilę, zanim mogłem odpowiedzieć.
Odetchnąłem głęboko, czując, że ze skroni zaczyna mi spływać strużka zimnego potu.
— Nie — powiedziałem wreszcie, starając się panować nad głosem. — Zamyśliłem się — dodałem. — Kiedyś cię postrzelę…
Przez pociemniałą szybę kasku dostrzegłem na jego twarzy uśmiech.
— Prześpij się póki co — wymamrotał. — Może ci przejdzie. Za dwie godziny zacznie świtać.
Rozejrzałem się. W kolorycie otoczenia nic się nie zmieniło. Żadna jaśniejsza smuga nad horyzontem nie zwiastowała nadejścia dnia. Dwie godziny… Może nawet mniej. Nie będziemy czekać, aż zrobi się całkiem jasno. Powiedziałem mu to.
— Tym bardziej — odparł. — No, znikaj.
Wstałem. Okrążając skałę przystawałem dwukrotnie, żeby zaczerpnąć tlenu. Wciąż jeszcze czułem przyśpieszone bicie serca. To niesamowite otoczenie robi swoje. Kilka dni samotności tutaj mogło kosztować niemało.
Transer stał bokiem do głazu, silnie przechylony na lewą burtę. Namacałem raczej niż wypatrzyłem stopnie na obudowie dyszy i wspiąłem się do włazu. Był zamknięty. Gdzie jak gdzie, ale na tym globie należało oszczędzać tlenu.
Zatrzasnąłem za sobą klapę. Usiadłem w fotelu. Długi, półkolisty ekran czołowy był wygaszony. Pod nim widniał wąski pas odsłoniętej szyby. Niżej, w pulpicie pulsowało jedno nikłe światełko. Namiar. Tym razem znajomy, swojski. Droga do macierzystego statku.
Chwilę siedziałem bez ruchu. Następnie podniosłem się, sprawdziłem synchronizację łączności, po czym zrzuciłem kask i rozpiąłem bluzę skafandra. Teraz dopiero ułożyłem się wygodnie, podłożyłem ramiona pod głowę, powiedziałem sobie, że nie jestem śpiący i zamknąłem oczy.
Obudził mnie jakiś odgłos, jakby przychodzący z zewnątrz. Przetarłem twarz dłońmi i pośpiesznie zlustrowałem czujniki. Nic. Lampka kodu wywoławczego pulsuje normalnym, niespiesznym rytmem. Sygnał wezwania wygaszony. Szyba pod ekranem jakby pojaśniała.
Spojrzałem na zegarek. Spałem niecałą godzinę. Miały być dwie. Niemal dwie. Tak czy owak za wcześnie na pobudką.
Odgłos powtórzył się. Tym razem nie było już wątpliwości.
Ktoś znajdował się obok wozu i robił coś przy jego bocznej ścianie.
Pośpiesznie nałożyłem kask i uszczelniłem skafander. Jak najciszej potrafiłem, prześliznąłem się do wieży.
To był Luta. Stał na wybrzuszeniu centralnej części kadłuba i stukał palcem w szybę. Przez chwilę widziałem tylko ten poruszający się miarowo, powiększony absurdalnie palec. Niewiele brakowało, a byłbym się roześmiał. Nie zrobiłem tego. Oprzytomniałem w samą porę. Zdałem sobie sprawę, że jeśli wybrał taki sposób nawiązania ze mną kontaktu, nie zrobił tego dla kawału. Nie czekając aż automat zasygnalizuje zamknięcie dopływu tlenu, otworzyłem właz.
Stał tuż przede mną, pochylony, z głową wtuloną w ramiona. Obrzucił mnie badawczym spojrzeniem, po czym odwrócił się i dał znak, żebym szedł za nim. Ruszył powoli, ostrożnie, wysoko unosząc nogi w kolanach, jakby brodził po nieznanym rozlewisku. Mimo woli zacząłem naśladować jego ruchy. Minęło dobre półtora minuty, zanim osiągnęliśmy krawędź głazu. Ale gdyby za tą krawędzią siedziała mysz, żaden dźwięk nie uprzedziłby jej o naszej obecności.
Morze pojaśniało. Widać było wyraźnie różowawe smugi wiatru na jego powierzchni. Jedna z nich omiatała zacieśniającym się łukiem niską beczkowatą konstrukcję sterczącą w odległości niespełna dwustu metrów od brzegu.
Odruchowo spojrzałem na Lutę. Ukląkł w zagłębieniu osłoniętym od strony plaży naturalnym nasypem i wpatrywał się w stację. Jego twarz przybrała nie znany mi wyraz. Przymrużył oczy, wargi zbiegły mu się w wąską szczelinę. Dziesięć lat to szmat czasu. Można nauczyć się nazywać domem takie metalowe pudło. Nawet tutaj. Albo właśnie tutaj.
Przyjrzałem się uważniej. Stacja przypominała spłaszczony walec. Wiedziałem, że jego średnica przekracza czterdzieści metrów, chociaż teraz, w perspektywie wypełnionej ciemnofioletowym światłem, budowla wydawała się znacznie niniejsza. Tuż nad powierzchnią morza opasywał ją wąski pomost, rodzaj galeryjki chronionej niską balustradą. Poza tym ściany konstrukcji były gładkie i ślepe. Przykrywała je lekko wypukła płyta, zwieńczona talerzami anten. Na wprost naszego punktu obserwacyjnego czernił się owal otwartego teraz włazu.
Przebiegłem spojrzeniem przestrzeń dzielącą bazę od lądu i uwagę moją przykuł jakiś nieforemny kształt spoczywający nieruchomo na plaży, dwa lub trzy metry od brzegu. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że ktoś porzucił tam spory, niezbyt wypchany worek. Ale to nie był worek.
Przez plecy przebiegł mi dreszcz. Powoli przeniosłem wzrok na Lutę i zrozumiałem, że od pierwszej chwili patrzy tylko w ten właśnie ciemny punkt na plaży. Nie o bazie myślał, zacinając wargi, jakby lękał się słów, które mogły zdradzić jego uczucia.
Mijały sekundy. Trwaliśmy bez ruchu, milczący, ukryci w płytkim zagłębieniu, pozornie bezpieczni, niewidoczni z morza i lądu. Mogliśmy tkwić tak dzień i dłużej. Gdyby na tym właśnie miało polegać nasze zadanie. I gdyby nie Fros.
Usłyszałem lekkie, stłumione westchnienie. Luta cofnął się krok niżej, przywarł do skały i zaczął ją okrążać. Niebawem wyrósł przed nami pękaty korpus transera i wtedy dopiero dotarło do mnie, że noc mieliśmy już za sobą. Równina, którą przemierzyliśmy wczoraj jaśniała słonecznym blaskiem, jeśli uznać za taki fioletową poświatę wypełniającą ogrom sferycznej przestrzeni planety.
Читать дальше