— Zostań tutaj — zwróciłem się do Frosa. — I nie rozczulaj się. Na brak niespodzianek i tak nie możemy narzekać. A ty pójdziesz ze mną — dodałem, muskając wzrokiem milczącą postać w środku.
— Niczego tam się nie dowiesz — mruknął Fros.
Nie odpowiedziałem. Przerzuciłem nogi przez burtę i zeskoczyłem na skałę. Odszedłem kilka kroków, stwierdziłem, że skała, choć lśni jak wyszlifowana, daje stopom dość pewne oparcie i odwróciłem się w stronę łazika.
Przybysz z Trzeciej zachowywał się tak, jakby po raz pierwszy w życiu przyszło mu zawierzyć sile własnych mięśni. Położył się płasko na burcie i usiłował opuścić nogi, ale zaciśnięte na uchwytach dłonie odmówiły mu posłuszeństwa, zakołysał się i nie zmieniając pozycji, nie próbując nawet unieść głowy, spadł ciężko na ziemię. Dobiegł mnie przytłumiony pomruk Frosa i po raz pierwszy przyszło mi na myśl, że różnice zdań na temat alfiańskiej kolonii, do których na Ziemi wszyscy zdążyli już przywyknąć, mogą wraz z ludźmi przenieść się aż tutaj. Co do mnie, patrzyłem bez przykrości na tego „człowieka”, który gramolił się teraz u moich stóp, usiłując stanąć na nogach. Nie widziałem najmniejszego powodu, dla którego miałbym życzyć dobrego samopoczucia istocie, która zadała gwałt własnej ludzkiej naturze, aby tylko dopaść ziemską załogę, dyżurującą na sąsiedniej planecie. Nie mówiąc już o rodzicach, którzy podjęli się hodowli takiego tworu.
Podniósł się wreszcie, wyprostował i spojrzał na mnie.
W jego wzroku nie malowało się żadne ze znanych mi uczuć. Śladu bólu, zniecierpliwienia, protestu.
Odwróciłem się i bez słowa ruszyłem ku krawędzi urwiska, nad którym zatrzymaliśmy łazika. Jego ściana wznosiła się na wysokość mniej więcej dwudziestu metrów nad dnem skalnego wąwozu czy raczej szerokiej rozpadliny zasłanej płaskimi otoczakami. Wody nie było widać, ale wiosną musiał tędy spadać rwący potok.
Zejście nie sprawiło mi kłopotu, niemal nad samo dno prowadziła skośna półka, którą od biedy dałoby się sforsować nawet terenowym pojazdem. Cztery czy trzy ostatnie metry pokonałem zjeżdżając po lekko tylko nachylonym filarku. Przekroczyłem dno parowu i odwróciłem się, aby sprawdzić jak radzi sobie nasz milczek, tym bardziej, że przekraczając krawędź urwiska zniknął Frosowi z pola widzenia. Szło mu nie najgorzej. Okraczył właśnie filarek i przystępował do zjazdu. Ale zwracając się w jego stronę, odruchowo przebiegłem spojrzeniem skalną ścianę, którą dopiero co opuściłem. Znieruchomiałem. Widok był tak niezwykły, że przez chwilę zapomniałem o wszystkim innym.
Krawędź, nad którą pozostał łazik, zaledwie odcinała się na tle zastępującego niebo, fioletowego odbicia antypodów. Ale już kilkanaście centymetrów niżej niemal poziomą linią biegła nieznacznie tylko pofałdowana wstęga kłującej wzrok żółci. W pierwszej chwili pomyślałem o mice, skała miała jednak barwą zbyt jasną, jej blask nie był dość czysty. Przypomniałem sobie, że skorupa globu obfituje w pierwiastki ziem rzadkich. Może jakaś szczególna żyła monacytu?
Ale nie koniec na tym. Szerokim, tęczowym łukiem przecinał ścianę wybiegający z podłoża pas niebieskiego lazurytu, w szczytowym punkcie rozjaśniony jakby bladym złotem. W zamkniętym przez lazuryt półkolu widniała chropawa, pokryta setkami miniaturowych kraterów, czerwonawoczarna skała z grupy gabra. Niedorzeczność. Nie zdarza się tak bliskie sąsiedztwo tylu różnych formacji. W dodatku osadzonych jak w cieście w jakimś niemożliwym, ciemnofioletowym bazalcie.
Człowiek z Trzeciej uporał się z filarkiem i stanął obok mnie. Oprzytomniałem i zwróciłem się w jego stronę. Uderzył mnie wyraz jego twarzy. Była nie mniej blada niż o świcie, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. Ale teraz ożywiało ją uczucie graniczące z radością. Jego oczy jaśniały. Stał i patrzał w kolorową skałę przed nami jak artysta, któremu udał się obraz.
Ogarnął mnie chłód. Odstąpiłem o krok i wskazałem mu ujście niezbyt stromego żlebu, który, jak to dostrzegłem z kabiny łazika, wyprowadzał wprost pod statek. Obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, po czym bez jednego gestu ruszył we wskazaną stronę. Wolałem go mieć przed sobą, przynajmniej jak długo nie wydostaniemy się znowu na otwartą przestrzeń.
Żleb nie był piarżysty, szło się nim wygodnie jak po schodach. Kiedy podniosłem głowę, widziałem tylko plecy kroczącego coraz wolniej obcego. Jeszcze ostatni, gładki, jakby ociosany głaz i stanęliśmy na skalnej półce. Teraz dopiero wyprostowałem się, zaczerpnąłem głęboko tlenu i rozejrzałem.
Średnica półki nie przekraczała trzydziestu metrów. Jej południowa krawędź biegła nad kolorowym wąwozem. Po przeciwnej stronie, bezpośrednio z płaszczyzny strzelała w górę pionowa lub nawet lekko przewieszona ściana. Za plecami wąskie u góry ujście żlebu. Prześwit między skalnym murem a korpusem rakiety ukazywał rumowisko głazów spadające w przepaść. Za rozpadliną, nieco poniżej poziomu platformy widniał prostokąt łazika z jasną plamą kasku Frosa. Dookoła, jak okiem sięgnąć, postrzępione skalne igły, potężne baszty, najeżone śmigłymi szczytami. Pasmo musiało być młode, wyrastało z nadmorskiej równiny nie poprzedzone żadnym pogórzem, żadnymi pokrytymi roślinnością upłazami.
W takim terenie, wśród gór, od których nawet teraz biła dzika surowość i groza, lądowali przybysze z Trzeciej. Było to przedsięwzięcie szalone i pozbawione wszelkich szans. Nazwałbym je samobójczym, gdyby istniał choć cień podejrzenia, że wyboru lądowiska dokonano świadomie.
Postąpiłem kilka kroków do przodu. Powierzchnia płyty opadała w stronę rakiety szerokimi stopniami o niskich, zaokrąglonych brzegach, tworząc jakby zastygłe jeziorko. Zdobiły ją rozpierzchłe promieniście zagłębienia, tu i ówdzie zalane skalną masą. Zszedłem jeszcze kilka metrów i dotknąłem pancerza. Nie musiałem wysilać pamięci, aby przypomnieć sobie budowę statków tego typu. Opisy sprzętu pierwszej wyprawy emigracyjnej były dostatecznie rozpropagowane w setkach tysięcy przeróżnych publikacji, od podręczników szkolnych do plakatów i pamiątkowych holografii. Jeszcze mniej trudu kosztowało odtworzenie sytuacji zaistniałej przy lądowaniu. Bijąc nieprzerwanie z dyszy głównego ciągu, statek roztopił warstwy skały i wżarł się w nie rufą na głębokość co najmniej dziesięciu metrów. Jego korpus był teraz nienaturalnie skrócony, ale pomimo to w porównaniu z naszymi maszynami krążącymi po wszystkich możliwych orbitach układu słonecznego, wydawał się ogromny. Dziób ginął niemal z pola widzenia, kładąc się na stumetrowej skalnej ścianie niby wskazówka gigantycznego zegara słonecznego. W takich cygarach ruszyli ludzie ku gwiazdom.
Nie musiałem tu przychodzić. Dość było rzucić okiem z kabiny łazika, aby przekonać się, że co do tego przynajmniej, powiedzieli prawdę. Statek, którym przybyli ze swojej ziemi, nie wróci tam nigdy. Jego pancerz nie otrze się już o atmosferę, by runąć w próżnię. O wyrwaniu rakiety z topieli skalnej w tych warunkach i tym otoczeniu mógł pomyśleć tylko wariat. Nie mówiąc już, że przeniesienie stąd statku w pozycji pionowej na jakikolwiek teren, z którego od biedy dałoby się startować, przekraczało możliwości nawet ziemskich ekip ratowniczych wyposażonych we wszystkie konstrukcje pomocnicze. Nie. Ta czwórka zostanie na tym globie, otaczającym ich zewsząd jak najprawdziwsza pułapka. Oczywiście jeżeli naprawdę tym statkiem przybyli z Trzeciej. I jeżeli oprócz niego nie wylądowały tu inne. Nie wylądowały lub też wylądują za kilka dni czy tygodni.
Читать дальше