Tę ostatnią ewentualność zdawał się jednak wykluczać stan, w jakim zastaliśmy obcą załogę. Pozbawieni energii, nie potrafili uruchomić ani pieców wodnych, ani syntetyzatorów w szybie aprowizacyjnym. Dzień po dniu, godzina po godzinie ich organizmy dopalały się jak nie podsycane ogniska. Przystosowani niczym zwierzęta, gorzej: rośliny, do zabójczego dla ich rasy środowiska, umierali po prostu z głodu.
Wodziłem spojrzeniem po chropawym, wyżarzonym na kość pancerzu i nagle, najzupełniej niespodziewanie, obudził się we mnie pilot. Zrobiło mi się żal statku.
— Słyszeliście coś o zimnym lądowaniu?! — spytałem ze złością. Zwrócił twarz w moją stronę. Jego brwi powędrowały do góry. Czekał.
— Nic nie wiesz, prawda?! — wysyczałem. — Zaprowadzili cię do rakiety, wcisnęli w rękę instrukcję i uruchomili zapłon. Nie spytałeś, czy oprócz tego tutaj uchował się u was bodaj kawałek innego statku. Pojęcia nie miałeś, kogo tu spotkasz! Przyleciałeś po prostu pooddychać dwutlenkiem węgla, bo twoi rodzice doszli do wniosku, że powietrze jest już za bardzo ludzkie! Czysty przypadek, że akurat tutejsza atmosfera to nic innego jak dwutlenek i że na żadnym innym globie oprócz tego nie było ziemskiej stacji. Gadaj, albo…
— Słuchaj, Mur — w głosie Frosa brzmiał źle maskowany niepokój — musimy wracać. Luta ma trzech na karku… może z nich uda się coś wycisnąć.
— Ja z nich wycisnę — burknąłem. — Tylko w średniowieczu nie wolno było przeprowadzać doświadczeń na zwierzętach…
— Nareszcie to usłyszałem — odezwał się nagle cichy głos obok mnie. Wydawał się ledwie słyszalny. Może dlatego, że nie przenosiły go fale radiowe, a mikrofony bezpośredniego nasłuchu.
— Co usłyszałeś? — warknąłem.
— Wracajcie już — powtórzył Fros. — Luta może mieć kłopoty…
— Od pierwszej chwili — głos obcego zabrzmiał odrobinę żywiej — zastanawiało mnie wasze zachowanie. Uruchomiliście aparaturę. Daliście nam jeść. Próbujecie z nami rozmawiać, zamiast wyrzucić nas na ląd i zatrzasnąć za sobą właz. To coś nowego w naszych wzajemnych stosunkach, prawda? Wiedziałem, że prowadzicie jakąś grę. Teraz zrozumiałem. Szukacie dawnej załogi stacji. Spodziewacie się czegoś od nas. Ale nie potraficie zdobyć się na cierpliwość. Nie otrzymując od razu potrzebnych informacji, mimo woli zaczynacie mówić waszym zwykłym językiem. Niepotrzebnie się trudzicie. O sprawach dotyczących Miasta nie dowiecie się od nas niczego. I tak tam nie wrócimy. A tych ze stacji poszukajcie raczej u siebie… Urwał. Chwilę łapał oddech, po czym zakaszlał głucho. Na jego czole zalśniły kropelki potu. Mówienie sprawiało mu wyraźną trudność. Zauważyłem także, że kiedy otwiera usta, u nasady szyi, pod kołnierzem kombinezonu, występują mu jakieś zgrubienia czy narośle, jakby pęcherze. W połączeniu z delikatnymi rysami jego twarzy, spojrzeniem, brzmieniem słów, było w tym coś odrażającego.
Ale w tej chwili zaabsorbowało moją uwagę tylko to, co usłyszałem. Nieporozumienie. Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć i nagle przyszło mi na myśl, że nie ma sensu się śpieszyć. Na wyjaśnienia zawsze będzie czas. Może jako przedstawiciele ich konkurencyjnego ośrodka dowiemy się więcej niż solidarnie ignorowani Ziemianie. Jeżeli, oczywiście, ta ledwo żywa istota, która tak nieudolnie gospodarowała w naszej stacji, nie jest po prostu sprytna. Nieporozumienie mogło być pozorne, a wszystko, co usłyszałem, najzwyklejszym kamuflażem. Zobaczymy.
— Co on powiedział? — zainteresował się Fros.
— Nic takiego — odburknąłem. — Jest zdziwiony, że z nimi rozmawiamy, zamiast prychając z obrzydzenia wywieźć ich na jakąś pustynię i tam zostawić…
Trwało chwilę, zanim Fros połapał się, o co chodzi.
— Mur, powiedz mu…
— On wie wszystko, co trzeba… na razie — przerwałem. Mówiąc równocześnie do nadajnika i mikrofonów zewnętrznych, nie chciałem wdawać się w żadne tłumaczenia. — Przecież zniszczyliśmy nasze statki — zwróciłem się do mieszkańca Trzeciej — prawda? Jeżeli jest tak, jak mówisz, to nas tu po prostu nie ma. Co o tym myślisz?
Milczał dłuższą chwilę, zanim odpowiedział:
— Jesteście… A więc macie statki. Zbudowaliście nowe…
— A wy ich nie budujecie?
Cisza. Obcy odwrócił głowę. Jego twarz znalazła się w cieniu rakiety. Biała jak kreda, wychudła twarz o dużych, spokojnych oczach. Poczułem ponowny przypływ rozdrażnienia. Raz jeszcze powędrowałem wzrokiem wzdłuż kadłuba do opinającej dziób kratownicy. Jej szczyt zlewał się z ciemniejącą u góry skałą. Ta z kolei jakby wrastała w jakieś góry czy pogórze zwisające z zenitu zamiast chmury. Miły kraj, nie ma co mówić.
Kilka metrów poniżej miejsca, gdzie zaczynało się zwężenie dziobu, widniał w korpusie obrys włazu. Klapa była lekko uchylona, jakby ostatniemu, który wyszedł z kabiny, przeszkodziło coś w jej domknięciu. Chętnie zajrzałbym do środka, by rzucić okiem na zespoły informatyczne i wyposażenie. Coś przecież musieli zrobić w ciągu tych dwustu trzydziestu lat. Ale w stanie, w jakim znajdował się statek, nie było co marzyć o dostaniu się na górę. Poszarpane prowadnice windy tkwiły wtopione dźwigarami w skałę. Platforma zwisała żałośnie mniej więcej w połowie wysokości kadłuba. Licho wie, jak stamtąd zleźli. Aby wrócić, musieliby zbudować rusztowanie długości co najmniej czterdziestu metrów. Bez narzędzi i energii było to przedsięwzięcie całkowicie nierealne. Zresztą kto wie, może przyjdziemy tu jeszcze, kiedy staniemy się już zwykłą załogą stacji badawczej.
Odwróciłem się i bez słowa ruszyłem w stronę żlebu. Przed wejściem na przeciwległą ścianę wąwozu zaczekałem na naszego chudzielca i pomogłem mu pokonać kilkumetrowy filarek. Inaczej mówiąc, wypchałem go do góry jak worek. Skośną półkę przemierzył już o własnych siłach. — Siadajcie — ucieszył się Fros, kiedy ukazaliśmy się nad krawędzią kolorowej ściany.
— Dalej — burknąłem, nie patrząc w stronę ciężko dyszącego obcego. Ten posłusznie podszedł do łazika, zacisnął dłonie na krawędzi burty i niezgrabnie podskoczył. Spróbował ponownie z większym rozmachem, odbił się brzuchem od obudowy i niechybnie poleciałby jak długi na plecy, gdyby Fros nie chwycił go za rękę i mocnym szarpnięciem nie wciągnął do kabiny. Przybysz z Trzeciej obrzucił go spojrzeniem, w którym odmalowało się zdziwienie. Wzruszyłem ramionami i jednym wyrzutem ciała znalazłem się w fotelu.
— Czemu powiedziałeś… — zaczął niepewnie Fros — to znaczy, skąd wiesz, że on nas uważa za…
— Jedź już — przerwałem zimno. — Sam mówiłeś, że Luta czeka. Tu nie mamy nic więcej do roboty… ani do gadania — dodałem.
Przyglądał mi się chwilę z nie ukrywaną dezaprobatą, po czym westchnął, pochylił się i zapalił silnik.
Całą przestrzeń dzielącą nas od wybrzeża przebyliśmy w milczeniu. Nie trwało to długo. Mieszkańcy Alfy usiedli czy raczej spadli w odległości niespełna sześćdziesięciu kilometrów od bazy. Jeśli kierowali się namiarem, nie wystawili sobie najlepszego świadectwa jako nawigatorzy. Tak czy owak zresztą rozbili statek. Trudno uwierzyć, by po tym wszystkim zdołali nie tylko dotrzeć do miejsca przeznaczenia, ale w dodatku opanować strzeżoną przez automaty stację. Nawet jeśli jej załoga ruszyła akurat w teren.
Fros wywołał Lutę. Odpowiedź przyszła natychmiast. Łączność, która z niewiadomych powodów wygasła w sąsiedztwie gór, działała znowu sprawnie.
Luta nie miał nam wiele do powiedzenia. Oznajmił, że u niego wszystko w porządku i dodał, żebyśmy pogonili łazika, jeśli nie chcemy spóźnić się na kolację.
Читать дальше