Luta wyprostował się powoli. „Słowa… słowa… słowa…” — przemknęło mi przez myśl. Kto to powiedział? Bohater jakiejś klasycznej tragedii. Nie pamiętam. Stwierdziłem z zadowoleniem, że słowa przybysza z Trzeciej, nie wywarły na nas zbyt dużego wrażenia.
— Zgoda — powiedział Luta rzeczowym tonem. — Postaramy się was przekonać. Niech to będzie pierwszy akt. Bo jeszcze wy musicie przekonać nas, że nie mieliście nic wspólnego z tym, co spotkało tutejszą załogę.
— Rozumiem — odrzekł poważnie Dary.
Odruchowo skinąłem głową. Takie postawienie sprawy wydało mi się możliwe do przyjęcia. Na razie.
Wezwałem automaty. Platforma windy łagodnie nabierając szybkości spłynęła w dół. Nasłuch przyniósł dźwięk wysokiego, przerywanego sygnału. Sprężarki śluzy poszły w ruch.
Luta dotknął ramienia siedzącego obok niego człowieka z Trzeciej — w tlenowych skafandrach wydobytych dla nich z magazynów stacji stali się nie do rozróżnienia — po czym zwrócił głowę w stronę drugiego łazika, stojącego kilka metrów dalej.
— Jeden z was może pojechać ze mną na górę — mruknął. — Ale tylko jeden.
— Nie trzeba — padła odpowiedź. W słuchawkach głos obcego brzmiał dźwięcznie. Głęboki, niski głos człowieka, którego bądź co nie wyprowadzi z równowagi.
— Jestem tego samego zdania — powiedziałem półgłosem. — Wracamy? — rzuciłem głośno.
— Czy wasz statek — podjął z wahaniem obcy — jest przystosowany do poruszania się po powierzchni lądu?
Teraz go poznałem. Głos należał do owego niefortunnego łącznościowca, który postraszył Frosa kodem namiarowym, zamiast zawiadomić Trzecią o naszym przybyciu. Jak go przedstawił Luta? Kleen? Tak, Kleen.
— Nie widzę najmniejszego powodu — warknąłem — dla którego mielibyśmy wam…
— Nie — Luta nie poczekał nawet, aż skończę. — Nie — powtórzył. — Ale możemy wodować.
— Na ilu metrach? — zainteresował się inny głos. Usłyszałem śmiech Luty.
— Widzisz Mur — powiedział z udanym ubolewaniem.
— Robię, co mogę, a oni… — westchnął. — Nie, chłopcy, — podjął po chwili normalnym tonem — na teraz dosyć. Kolej na was.
Dłuższą chwilę w słuchawkach panowało milczenie. Nasłuch przynosił szelest przesypywanych ziarenek piasku.
Kiedy opuszczaliśmy ocean atmosfera była nieruchoma, jakby stężała. Może na tym globie wiatry wieją tylko w głębi lądu?
— Wracamy — odezwał się nowy głos. Tym razem nie miałem kłopotów z jego identyfikacją. — On ma rację — mówił Dary. — Im mniej będziemy o sobie wiedzieć, tym lepiej. Nie budujmy dróg tam, gdzie ma być cisza…
— Aha. Pora na sentencje — rzuciłem ironicznie. — Ale z tą ciszą to ci nie wyszło. Był czas, kiedy ktoś mówił do nas z tego układu. I to całkiem do rzeczy. A my nic, tylko nadstawialiśmy uszu. Tak jak teraz…
— Wiesz, co chciałem powiedzieć — w głosie Dariego zaszła nieuchwytna zmiana. — A wracając do tych, którzy mówili z tej planety — ciągnął — nie wy jedni nadstawialiście uszu…
— Do rzeczy, chłopcy — zabrzmiał senny pomruk Luty.
— Otóż to — podchwyciłem. — Jak mamy wracać, to wracajmy. Tu niczego nie wystoimy.
— Zawracam — zdecydował wreszcie Fros. Jego łazik ruszył, zatoczył ciasny łuk i pomknął w stronę wybrzeża. Nie czekając, aż Luta skończy przekazywać impulsy pokładowym automatom, podążyłem za nim.
— Powiedzmy im — odezwał się milczący dotąd Zara, kiedy od miejsca lądowania «Rubina» dzieliło nas już ładnych kilka kilometrów. — Wszystko jedno teraz czy w stacji. Szkoda czasu…
Jakiś czas nikt nie podejmował wezwania. Łazik trząsł niemiłosiernie, tocząc się po równinie zasłanej sterczącymi z ubitego pyłu głazami. Mimo to nie zwalniałem, żeby nie jechać w kurzu wzbijanym przez pierwszy pojazd.
— Dobrze — zaczął wreszcie Kleen. Jego głos nie brzmiał zbyt pewnie.
— Więc tak, jak… — urwał. Ponownie zapanowała cisza. Dałbym głowę, że chciał powiedzieć «jak uzgodniliśmy» i w ostatniej chwili ugryzł się w język. Odruchowo poszukałem spojrzeniem Luty. Przymknął oczy i nieznacznie poruszył dłonią. Nie ulegało wątpliwości, że nasze myśli biegną tym samym torem. Obcy przesiedzieli całą noc w komorze magazynowej na najniższej kondygnacji, wśród skrzyń z częściami zapasowymi i zdemontowanych pojazdów. Mieli dość czasu, żeby przepuścić przez sito wszystkie informacje, które ich zdaniem powinny nas zadowolić. Uzgodnić każde słowo. Dość było umieścić w ładowni jeden mikrofon, aby teraz podziękować im za łaskę. Niestety, żadnemu z nas nie przyszło to na myśl. Wiem nawet czemu. Przechwytywanie tachdarowych stożków i fal radiowych to zaszczytna i odpowiedzialna służba. Podsłuch z odległości parseków. Ale przez ścianę? Żaden przyzwoity człowiek nie upadnie tak nisko. A my przecież uważamy się za przyzwoitych ludzi. Logika typowa dla naszego świata. Luta ma rację. Nie pozostało nic innego, jak pokiwać głową.
— Dary powiedział prawdę z tym nadstawianiem uszu — podjął po przerwie Kleen. — Odbieraliśmy wszystkie meldunki, jakie stąd szły na Ziemię. Nie powinno was to dziwić… — zająknął się z zakłopotaniem.
— Nie powinno — mruknął Luta — i nie dziwi. Mów dalej.
Myślę, że nie. Stacja utrzymywała z nami łączność otwartym kodem. Specjalnie, żeby nie dawać takim jak ci tutaj powodów do zniecierpliwienia.
— Wcześniej od was — w głosie Kleena nie wiedzieć czemu zabrzmiała ulga — zorientowaliśmy się, że stacja zamilkła. Mamy może nieco gorszą łączność, ale jesteśmy bliżej, prawda? — zawiesił głos, jakby czekał na odpowiedź.
Nikt się nie odezwał. Kleen pomilczał chwilę, zaczerpnął powietrza i mówił dalej:
— Otóż bezpośrednio przed zerwaniem łączności nasze odbiorniki przechwyciły jakieś silne nie zidentyfikowane impulsy. Przybywały stąd, z Drugiej. To ustaliliśmy z wszelką pewnością. A nawet więcej. Nasi astrofizycy doszli do wniosku, że źródeł tych sygnałów czy zakłóceń należy szukać w pobliżu waszej stacji, w promieniu nie przekraczającym trzystu kilometrów. To ostatnie wyliczenie byłoby oczywiście niemożliwe, gdyby nie fakt, że prowadząc od tylu lat nasłuch, mieliśmy dokładne dane dotyczące zależności zachodzących w komunikacji między obu globami. Jedynym wyjaśnieniem, jakie nam się nasunęło, była katastrofa. W pierwszej chwili myśleliśmy o eksplozji wewnątrz samej stacji. Ale operator dyżurujący przy najsilniejszej kierunkowej antenie odebrał zaledwie kilka nic nie mówiących trzasków, które od biedy mogły oznaczać gwałtowne natężenie wiatru słonecznego. Właśnie porównując jego fotogram z zapisami innych, słabszych radiolatarni, zdołaliśmy w końcu zlokalizować źródło emisji. Oczywiście z dużą tolerancją. No i polecieliśmy. Bo jeśli nawet ten chwilowy wzrost promieniowania nie miał nic wspólnego z samą stacją, to wobec niemal równoczesnego zaniku łączności było jasne, że ucierpiała jej załoga. Uruchomiliśmy statek… był starannie pielęgnowany, głównie w celach szkoleniowych… — Kleen mówił coraz wolniej, robiąc przerwy między słowami — Wybrano nas czterech… zachowały się instrukcje, które uzupełniły nasze komputery…
— Wszystko jasne — przerwałem. — Szkoda tylko, że komputery macie o tyle gorsze od anten. Co to właściwie było?
— Nie wiem… — odpowiedział po chwili. — W końcowej fazie lotu straciliśmy stabilność… rezultat widziałeś. W ostatniej chwili Zara odwrócił rakietę dziobem do góry, dając pełne przyspieszenie…
Читать дальше