Tak. To przynajmniej brzmiało przekonująco.
— Otworzył dyszę głównego ciągu? — spytałem jeszcze, chociaż odpowiedź nasuwała się sama.
— Tak.
— I co? Sytuacja była taka, że zapomniał przejść na zimne paliwo? Czy w ogóle nie myśleliście już o niczym?
— Manewrował do ostatniej chwili — odparł cicho Kleen. — Spadliśmy metr od ściany, tuż nad przepaścią. Gdyby nie on…
— Mieliście masę szczęścia — odezwał się nagle Luta. — Gdyby Zara odzyskał stateczność kilka sekund wcześniej to znaczy gdyby wydało mu się, że ją odzyskał, starczyłoby mu czasu na zmianę napędu. Przeszlibyście na zimny ciąg i teraz leżelibyście w jakimś wąwozie, prawdopodobnie do góry głowami. Bo statek, który straci stabilność kilka minut przed lądowaniem, nie odzyska jej już do końca. Nawet jeśli przy pulpicie siedzą takie asy jak wy — dodał poważnym tonem. — A tak wleźliście w skałę i to dostatecznie głęboko, by statek pozostał w pionie. Powiedzmy, niemal w pionie… — a teraz kończ o tych sygnałach — jego głos zabrzmiał pół tonu wyżej. — Wiemy już, że wybraliście się w pożyczonej ze szkolnego muzeum rakiecie, aby ratować ludzi. To więcej, niż mogliśmy się spodziewać, przynajmniej po tym, co ofiarowaliście nam dotychczas. No dobrze. A dalej?
— Dalej… — Kleen zawahał się. — właściwie nic. Większość urządzeń pokładowych, anteny, agregaty energetyczne, odmówiły posłuszeństwa. Poszliśmy do waszej stacji i…
— I sadziliście kwiatki — dokończył Luta.
Kleen uniósł ręce w geście wyrażającym bezradność.
— Właśnie — potwierdził. — To znaczy robiliśmy co się tylko dało, żeby przyśpieszyć rozwój hodowli planktonu. Stosowaliśmy pożywki… Ostatecznie, to była nasza jedyna szansa.
Tak. Nie musieliśmy mu mówić, że ta szansa w rzeczywistości równała się zeru. Wiedział o tym równie dobrze jak my.
— Pamiętacie współrzędne punktu, w którym wasi specjaliści zlokalizowali źródło emisji? — spytał Fros.
— Traficie tam? — uściśliłem pytanie.
— Myślę, że tak… — powiedział po chwili niezdecydowanym tonem Kleen. — Nasze mapy zostały wprawdzie w kabinie statku…
— Trafimy — uciął Dary.
— To dobrze — odrzekł spokojnie Luta.
Słuchawki umilkły. Łazik wspinał się właśnie ku szerokiemu siodłu z samotną skałą, spod której po raz pierwszy ujrzałem na własne oczy potomków ludzi, którzy opuścili Ziemię. Opuścili i wyparli się jej, bo rozczarowali ich ziomkowie, którzy niespełna sto lat dłużej ulegali wpływom macierzystej cywilizacji w jej naturalnym środowisku. A potem wyparli się także swojego człowieczeństwa, przynajmniej w biologicznym znaczeniu tego słowa. No i wreszcie siedzą tu koło nas, potulni jak dzieci i opowiadają, jak to ruszyli w kosmos, bez przeszkolenia, bez sprzętu, na archaicznym gruchocie, żeby tylko pośpieszyć z pomocą ziemskiej załodze, której jedyną misją w tym układzie było donieść nam w porę, że ci z Alfy planują jakieś łajdactwo. Siąść i płakać.
Zostałem w tyle. Fros jechał już skrajem plaży, kiedy my wciąż jeszcze podskakiwaliśmy na zboczu pokrytym muldami w kształcie niezgrabnych kopczyków. Luta siedział nieruchomo, z głową przechyloną do tyłu, jakby chciał dać do zrozumienia, że świat przestał dla niego istnieć. Nagle, nie zmieniając pozycji, rzucił krótko:
— Gdzie to jest?
Trwało chwilę, zanim Kleen zorientował się, że pytanie było skierowane do niego. Ubiegł go Dary:
— Myślę, że na płaskowyżu rozciągającym się między tym skalnym pasmem, które już znacie, a tutejszymi Alpami. Koło o promieniu trzystu kilometrów to nie fraszka, ale przeważającą część jego powierzchni zajmuje ocean. Tymczasem to stało się najprawdopodobniej na lądzie.
— Zatrzymaj się, Fros — Luta uniósł głowę i spojrzał przed siebie. Pierwszy łazik raptownie zwolnił, przetoczył się jeszcze kilkanaście metrów i zastopował.
— Co się stało?
— Poczekaj… Mur, jak u ciebie?
Utkwiłem wzrok w jego twarzy, nie wiedząc o co chodzi. Nagle zrozumiałem i powiedziałem szybko:
— Normalnie.
— A ty, Fros?
— Wszystko w porządku. Myślę, że im prędzej, tym lepiej…
— Uhm… Potrzebny będzie transer. Odnoszę wrażenie — Luta zwrócił się do Kleena — że bardzo dobrze wiecie, gdzie jest to, czego szukamy. Tym lepiej. Pojedziemy wodą. Wątpię, czy mieliście kiedyś do czynienia z liną i hakami. Mógłbym wprawdzie dać wam instrukcję — w jego głosie nie dało się wyczuć nawet śladu drwiny — ale przyjemności na później. No, wysiadamy. Fros, podciągnij jeszcze ze sto metrów. Ustawcie łaziki tak jak wczoraj i sprawdźcie strojenie lidarów. Póki co, chcemy mieć spokój…
Pomyślałem, że nie tylko o spokój chodzi, ale nic nie powiedziałem. Spróbujemy odnaleźć to miejsce, o którym mówili obcy… jeśli takie miejsce istnieje. Potem zobaczymy.
Fros z Lonem i Zarą zasiedli w kabinie przed ekranami. Kleenowi i Dariemu wskazał Luta miejsce z przodu, na pokrywie komory ładunkowej. Sam stanął na fotelu, wystawiając głowę z otwartej wieży. Ja ulokowałem się z tyłu, tuż nad wodą. Czułem chwilami uderzenia drobnych kropel w powłoką skafandra i mimo woli pomyślałem o kąpieli. Dałbym nie wiem co za kawałek uczciwego, ziemskiego morza ze zwykłą, słoną wodą, piaskiem i skałami. Klimatyzacja skafandrów działała tym razem rzeczywiście sprawnie, niemniej temperatura atmosfery przekraczała w południe sześćdziesiąt stopni. Konstruktorzy zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy. Ale jedynym izolatorem z prawdziwego zdarzenia pozostawała w dalszym ciągu próżnia.
Transer sunął miękko nad powierzchnią oceanu, burząc wodę elastyczną poduszką siłowego pola i zostawiając za sobą szeroki pas piany. Odbiliśmy od brzegu na odległość kilkuset metrów, po czym wzięliśmy bezpośredni kurs na majaczące w oddali skalne olbrzymy. Zbliżało się południe i po raz trzeci już musiałem podciągnąć zawory, zwiększając dopływ tlenu. Myśl o kąpieli stawała się chwilami nie do zniesienia.
Po pół godzinie lotu góry wyostrzyły się, pociemniały. Ich odbicie w wodzie przypominało świeżo namalowany obraz, świecący mokrymi farbami. Mieliśmy je teraz z lewej burty. Urywały się bezpośrednio nad oceanem, spadając z wysokości dwóch, może dwóch i pół tysiąca metrów pionowymi skarpami. Niepostrzeżenie zaczęły zostawać z tyłu, odsłaniając rozległy płaskowyż, zasnuty fioletową mgiełką. Jeszcze kilkanaście minut i w perspektywie zarysowała się prosta, biaława linia brzegu.
— Dochodzimy? — spytał Fros.
— Poczekaj, co powiedzą gospodarze — mruknął Luta. — No, jak? — rzucił, podnosząc głos. — Zaczynamy czy jedziemy dalej na południe?
Nikt nie zareagował. Uniosłem się na łokciach, żeby lepiej widzieć siedzącą z przodu dwójkę. Byli odwróceni do mnie plecami, ale ich nieruchome sylwetki zdradzały napięcie.
— Podciągnij jeszcze wzdłuż brzegu — zdecydował wreszcie Luta, nie doczekawszy się odpowiedzi.
Transer ponownie opisał łuk, oddalając się coraz bardziej od górskiego pasma zamykającego drogę lądową z terenów otaczających stację w kierunku południowego płaskowyżu. Dłuższą chwilę jechaliśmy w milczeniu. Fros prowadził teraz po stycznej do linii wybrzeża, łagodnie wybrzuszonej i tworzącej w perspektywie szeroki, płaski cypel.
Ląd był coraz bliżej. Z rzadka rozrzucone głazy o zaokrąglonych łbach, wąska, kamienista plaża, nad nią jakby niewysoki próg i dalej idealnie płaska, przypominająca lotnisko równina. Nic, co zatrzymywało wzrok, co zachęcało do zawarcia bliższej znajomości z okolicą.
Читать дальше