Tak, oczywiście — przebiegło mi przez myśl. Po co o tym mówić?
— Weź ich, Fros — Luta szedł powoli w stronę Kleena, nie spuszczając z niego wzroku. — Weź ich i patrz im na ręce. Mają je nie od parady. Gorzej z głowami. Naprawdę myśleliście — stanął tak blisko, że Kleen odruchowo zasłonił się ramieniem — że ktokolwiek z nas uwierzy w te bzdury o kierunkowych antenach, które potrafią zlokalizować źródło sekundowego sygnału na sąsiedniej planecie? I w ten nagły atak solidarności, który tak wami wstrząsnął, że nie zważając na wszystko, co nas dzieliło, zaryzykowaliście pewną śmierć, aby tylko sprawdzić, czy naprawdę w niczym już nie można nam pomóc? Wierzę, że chodziło o stację. Na to zgoda. Ale nie o ludzi. Domyśliliście się, że wasza pierwsza czy któraś tam z kolei wyprawa narobiła tu bigosu, i przylecieliście zobaczyć, czy przypadkiem nie da się skorzystać z okazji. Zrobiliście to. Rozbiliście statek. Znaleźliśmy was konających z głodu. Wszystko to prawda. A jednak wasza misja osiągnęła powodzenie… przynajmniej do pewnego momentu. Gdyby nie brak energii i głód, zgotowalibyście nam cieplejsze powitanie, czy nie tak? Może nawet gorące. Bardzo gorące. Piękny plan. Opanować stację, przejąć jej wyposażenie i zdobyć kontrolę… może nad całym układem, przynajmniej na długie lata. Doskonale zdawaliście sobie sprawę, co oznacza dla jednej ze stron walczących na waszej planecie obsadzenie własną załogą ziemskiej bazy na Drugiej. No, a potem…
— Mówiłem — w głosie Dariego brzmiała gorycz — żeby powiedzieć prawdę. Wytłumacz im teraz, jeśli potrafisz…
— Przylecieliśmy, żeby ratować naszych — powiedział po chwili wahania Kleen. — Były dwa statki… nie mieliśmy ich więcej. Znaliśmy współrzędne punktu lądowania… to właśnie tutaj. Nie chciałem, żebyście wiedzieli o naszych próbach… o tym, że latamy.
— Przecież — odezwał się naraz Fros — sami przyprowadziliście nas tutaj. Jak mogliście sądzić, że zdołacie ukryć przed nami to wszystko…
— Tak właśnie wtedy powiedziałem. Że kiedy tu przyjdziemy, i tak poznacie prawdę — Kleen mówił coraz szybciej. — Liczyliśmy się z tym. Ale jak długo sami nie wiedzieliśmy nic pewnego, wolałem nie mówić. Zrozumcie, nie możemy dopuścić, żeby Nowi dowiedzieli się o naszych statkach. Wówczas zastalibyście tu nie nas, a ich.
— To oczywiście ogromna różnica — rzucił sarkastycznie Luta. — Ale nie wiem, czy akurat dla nas…
— Tak — odparł z przekonaniem Kleen. — Bo to nie było tak, jak mówisz. My po prostu…
— No, dobrze — uciął wreszcie Luta. — Na teraz dosyć. Wierzę, że macie nam to i owo do powiedzenia. Może jeszcze posłuchamy sobie tej waszej nowej wersji… w wolnej chwili. Teraz mamy ważniejsze sprawy. Wspomniałem przed chwilą o humanitaryzmie. Chodź ze mną Mur.
Nie zareagowałem. Moje myśli pełzły leniwie, jak pasma dymu, przez które prześwitują momentami fragmenty obrazów, jakieś pozbawione logicznego sensu wizje, giną, pojawiają się ponownie w zmienionym kształcie…
Odcięli się od historii. Własnej, ziemskiej historii. Jedni i drudzy. Polecieli ku gwiazdom szukać nowej jakości życia. I zaraz na progu cofnęli się o stulecia. Przecież to absurd. Kompletna bzdura. Ta wyprawa i nasze warowanie w ciasnej skorupie na globie, gdzie człowiek najlepiej się czuje o tak… musnąłem spojrzeniem ciemniejące na ziemi zwłoki. Czego my tu właściwie szukamy? My i ci, co polecieli szukać szczęścia z dala od swoich, jak znudzęni kochankowie. Co jeszcze chcemy sprawdzić? Dla kogo to? Żeby chociaż naprawdę chodziło o coś nowego. Ale oni tylko kopiują żałosną, choć może i zwycięską w efekcie szarpaninę, jaka była udziałem ich przodków, tych samych, od których się odżegnali… To nie może być prawda. Żebym tylko zdołał zebrać myśli… Dociec, gdzie tkwi ukryty sens tej całej farsy, obfitującej w tragiczne epizody…
— Mur!
Oprzytomniałem. Potrząsnąłem głową i szybko spojrzałem za siebie. Luta był już przy transerze. Otworzył klapę skrzynki narzędziowej w dolnej części kadłuba i nisko pochylony grzebał chwilę w jej wnętrzu. Nie zdążyłem przejść nawet połowy drogi, kiedy wyprostował się. Na ziemię spadły dwa podłużne przedmioty. Poznałem je od razu. Zwykłe stalowe saperki, jakich używa się po burzach piaskowych do usuwania zasp.
Przyjrzał im się, mruknął coś niezrozumiale i ponownie zagłębił się w otwartej wnęce. Po chwili obok pierwszych pojawiły się dwie dalsze łopatki. Luta starannie zamknął skrzynkę, obejrzał się, podniósł wydobyte narzędzia i ruszył w moją stronę. Przyspieszyłem, podszedłem do niego i wyjąłem mu z ręki dwie łopatki, jakbym go chciał uwolnić od zbyt dużego ciężaru. Nie zatrzymaliśmy się ani na moment.
— Ja bym… może ja też… — Fros zająknął się i umilkł.
— Nie spuszczaj ich z oka — powiedziałem. — Wiesz teraz, do czego są zdolni.
— Poczekaj — dodał Luta. — To już niedługo…
Stanąłem przy zwłokach Tellera, pochyliłem się i kantem łopaty nakreśliłem na ziemi podłużny prostokąt. Następnie, nie oglądając się na pozostałych, zacząłem kopać.
— Weź to — dobiegł mnie w pewnej chwili przytłumiony, jakby niechętny pomruk Luty. Odruchowo poszukałem go spojrzeniem. Stał przed stłoczonymi w ciasną grupę obcymi i podawał im saperki. Dwie. Dwie dla nas i dwie dla nich. Rachunek się zgadzał. Gdyby taki rachunek w ogóle istniał.
Kleen trzymał łopatki na wyciągniętych przede siebie dłoniach i przyglądał im się, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. Wreszcie odwrócił głowę.
— Gdzie? — usłyszałem jego głos.
— Może tam gdzie to się stało — odpowiedział ktoś niezdecydowanym tonem.
— Jak uważasz, Lon?
Nie chcą, żeby leżeli przy naszych — przebiegło mi przez myśl. Przyjąłem to bez gniewu. Po prostu stwierdziłem fakt. Odwróciłem się i spokojnie uderzyłem łopatą w twardy, jakby zmieszany z drobnymi okruchami żwiru grunt Drugiej.
— Zróbmy to tam, gdzie leżą. Uważam, że cała ta narada jest bez sensu.
— Tak myślisz?
— On ma rację, Kleen…
Przydałby się kilof. Ostrze łopaty dźwięczało trafiając w kamienie, ześlizgiwało się, poruszenie każdej grudki ziemi wymagało największego wysiłku, popartego ciężarem całego ciała. Tuż obok rytmicznie uderzała saperka Luty. Do tych dźwięków po chwili dołączyły dalsze. Pomyślałem, że jak ten glob długi i szeroki, jedynym, co teraz mąci jego ciszę, jest ten zmieszany brzęk łopat. Ale nie. Te głosy nie zmieniały niczego. W nich także była cisza przestrzeni.
Godzinę później stałem odwrócony plecami do czterech niewysokich podłużnych pryzm i patrzyłem, jak Luta z powrotem lokuje saperki w skrzynce narzędziowej. Zatrzasnąwszy pokrywę, nie skierował się jednak w naszą stronę, a wspiął na pancerz i zniknął w otwartym włazie. Słyszałem jego nierówny, przyśpieszony oddech. Rozległ się charakterystyczny syk starterów i pojazd powoli ruszył z miejsca, wykręcając dziób w kierunku zalanego szkliwem krateru. Klapa włazu zamknęła się z głośnym stukiem.
— Odejdźcie trochę w kierunku morza — dobiegło z kabiny. — Tu jednak jest ciągle to zero, zero trzy.
Rzuciłem okiem na okienko dozymetru. Zapomniałem o nim. Kilka minut mniej czy więcej nie gra wprawdzie roli, ale tu i tak nie zostało już nic do zrobienia.
— Chodź, Fros — powiedziałem. — Niech idą przodem.
— Poczekaj chwilę…
Obejrzałem się. Stali przed usypanymi przez siebie kopcami, nisko pochylając głowy. Jeden obok drugiego, równo jak w szeregu. Mimo woli wzruszyłem, ramionami. Odczekałem kilkanaście sekund i rzuciłem:
Читать дальше