Wzmianka o kolacji była na miejscu. Obaj z Frosem od rana nie mieliśmy nic w ustach. Widać nie mnie jednemu przyszło to na myśl, bo łazik zwiększył nagle szybkość. Linia brzegowa oceanu rosła w oczach. W głębi, tam gdzie przestrzeń wodna zakrzywiała się, przechodząc w ścianę kuli, majaczyły ciemnoróżowe smugi chmur. Dzięki nim w krajobrazie zaszła zmiana, jakbyśmy nagle ujrzeli coś znajomego i dlatego chyba pomyślałem, że wracamy do domu.
Transer, w którym opuściliśmy stację, nie czekał na plaży. Jego mroczny, pękaty korpus tkwił przycumowany do galeryjki, tuż przy stopniach schodzących do wody. Niebawem jednak klapa włazu uchyliła się. Ujrzeliśmy znajomą sylwetkę w jasnym skafandrze. Po chwili siedzieliśmy już na pancerzu trzymając się sterczących z wieży uchwytów. Ulokowałem się tak, żeby zagrodzić sobą obcemu dostęp do wody. Nie zapomniałem, że czuje się w niej równie swobodnie jak my na promenadzie w cichym uzdrowisku.
Do kabiny wszedłem jako ostatni. Zerknąłem na Lutę, który zdążył się już rozebrać po powrocie z galeryjki, i bez zastanowienia zrzuciłem kask. Zaczerpnąłem głęboko powietrza i wtedy dopiero pomyślałem o naszych nieproszonych gościach.
Siedzieli w fotelach, przysuniętych do długiego, półkolistego stołu. Krzyżujące się na ich piersiach pasy były ciasno spięte za oparciami, ale ręce mieli wolne. Na blacie stołu przed nimi stały puste naczynia. Nie wiodło im się najgorzej. Przyjrzałem się ich twarzom. Były zmienione. Ustąpiła z nich bladość, wydawały się zdrowsze i pełniejsze. Ich oczy ożyły. Wszyscy trzej mieli bujne, ciemne włosy spadające nisko na kołnierze kombinezonów. Żaden z nich nie miał na głowie kasku. Oddychali tlenem.
— Uhm — mruknął Luta, pochwyciwszy moje spojrzenie — tego im było trzeba. I tego — wskazał opróżnione naczynia.
Uśmiechnąłem się. Nie był to miły uśmiech.
— A jednak — rzuciłem. — Czytałem kiedyś o chłopcu, którego wychowały wilki i który był bardzo dumny z tego, że jest jednym z nich. A potem nie mógł żyć ani w lesie, ani wśród ludzi. A przecież nawet wilki oddychają tym samym powietrzem co my…
— Nie zawsze — usłyszałem cichy głos za moimi plecami. Obejrzałem się niechętnie i napotkałem wzrok tego, który towarzyszył nam w drodze do ich statku. — Nie zawsze — powtórzył. Jego twarz nabierała powoli kolorów. W oczach pojawił się jakby ślad uśmiechu.
— W rakietach oddychacie na przykład niemal czystym tlenem. Gdyby nie to, ten układ do dziś byłby niezamieszkały… — Szkoda — warknąłem — że nie pomyślano o tym wcześniej. Bez was mogło tu być całkiem znośnie.
— Tak myślisz? — spytał spokojnie jeden z obcych, siedzących przy stole. — Nie wiem. Uważam, że myśl ludzka toruje sobie w kosmosie drogę tylko razem z człowiekiem. A trudno przypuścić, byśmy kiedykolwiek potrafili stworzyć sztuczną atmosferę w całym wszechświecie.
— Apostoł myśli! — parsknąłem. — Z wbudowaną aparaturą fotosyntezy i skrzelami! Rozbierz się! — rzuciłem nagle do tego, który stał przy mnie.
Mieszkaniec Alfy zamarł.
— Na co czekasz?! — wysyczałem. — Zrzucaj ten worek!
— Mur, zwariowałeś? — obruszył się Fros.
— Spokojnie, chłopcy — głos brzmiał tak, jakby Luta właśnie zasypiał.
Ręka skoczyła mi do miotacza.
— Słyszałeś?!
Twarz obcego zmartwiała. Jego ręce poruszały się powoli, jakby każda z nich dźwigała żelazną kulę. Centymetr po centymetrze ściągał zaczep zamka, biegnącego wzdłuż dziwnego, jakby lepkiego ściegu.
— Od kiedy nie jadłeś? — usłyszałem za sobą przyciszony głos Frosa. Odpowiedziało milczenie. To było jedno z pytań, na które uparcie odmawiali odpowiedzi. Nie chcieli, abyśmy wiedzieli, kiedy weszli do stacji. Inaczej mówiąc od jak dawna siedzą na Drugiej.
Tak mógł być zbudowany ziemski chłopak. Powiedzmy, szesnastolatek. Niezbyt wysportowany i raczej słabowity. Gdyby nie to, że takich chudzielców nie spotyka się nawet wśród ciężko chorych chłopców. I gdyby nie zbiegające spod szyi ku żołądkowi podługowate zgrubienia, pokryte płatami luźnej, jakby naciągniętej skóry.
Dłuższy czas nie odrywaliśmy od niego oczu. Nawet Fros zapomniawszy o protestach, postąpił dwa kroki do przodu.
— Chętnie obejrzałbym to od środka — mruknąłem w końcu. Luta poruszył się.
— Przemówił bionik — powiedział spokojnie. — No, dość tego — zwrócił się do nagiego chudzielca. — Ciepło tu, ale i tak się nie opalisz. Ubieraj się. Kolacja czeka.
Obcy bez pośpiechu zaczął naciągać kombinezon. Wzruszyłem ramionami i podszedłem do stołu. Fros postał jeszcze chwilę, po czym westchnął ciężko, potarł twarz palcami, jakby spędzając z niej resztki snu i niezbyt przytomnym wzrokiem potoczył po kabinie. Luta wskazał mu miejsce przy stole.
— Zjedzcie — odezwał się po chwili — to coś wam pokażę. — Siadaj — rzucił za siebie, nie oglądając się.
Chudzielec dołączył do swoich, którzy scenę, jaka przed chwilą się rozegrała, przyjęli bez jednego słowa czy gestu i usiadł w fotelu. Luta mruknął coś niezrozumiale, podszedł do niego od tyłu i przywiązał do oparcia.
— Jedz — rzucił, podsuwając mu menażkę. — I niech ci nie odbiera apetytu ten drobiazg — wskazał naciągnięte pasy. — Sam rozumiesz, że nie chcemy, aby spotkało nas to, co poprzednią załogę…
— Właśnie — rzucił Fros, z ustami pełnymi koncentratu. — Czyli co mianowicie?
— Spytaj — powiedziałem z przekąsem. — Przy deserze może raczą ci odpowiedzieć…
— Oni nas biorą za… — zaczął Luta.
— Wiem za co nas biorą — przerwałem. Proponuję zostawić to na później.
Luta uniósł brwi i utkwił we mnie wzrok. Jego twarz wyrażała wahanie.
— Tak myślisz… — mruknął. — Nie wiem… — dodał jakby do siebie. — Wiecie — zmienił nagle ton — ta zielenina w morzu to nic innego jak plankton. Przywieźli ze sobą jakieś kolonie i pożywki. Jeszcze kilka tygodni, a to oni nas mogliby nakarmić.
— Do tego czasu — stwierdził Fros — umarliby z głodu. Przełknąłem ostatni kęs i zwróciłem się do Luty:
— Miałeś nam coś pokazać?
Luta pokiwał głową, omiótł spojrzeniem milczącą czwórkę po przeciwnej stronie stołu i ruszył w stronę pulpitu pod ekranem łączności. Chwilę robił coś przy przystawce zapisującej, następnie wyprostował się i wdusił klawisz.
— Nie tyle pokazać — mruknął — ile dać do posłuchania. Macie…
Ekran ożył. W jego górnej części przeskoczyły jakieś liczby, po czym tarczę pokryły świetliste, falujące linie. Równocześnie odezwał się sprzężony z aparaturą głośnik.
„…zostałem w kabinie” — mówił przyciszony głos, którego charakterystyczne brzmienie było nam od kilkunastu godzin aż zbyt dobrze znane. — „Dar i Lon uruchomili wreszcie mechanizm wznoszący i stacja wynurzyła się na powierzchnię. Ale nie mieli już sił, by wspiąć się po filarze, i poszli odpocząć na brzeg. W tej samej chwili ze wzgórz wypadli Nowi. Było ich dwóch. Obezwładnili Dariego i Lona, po czym ostrzelali bazę. Zara bał się, że ich zabiją, nie stawiał oporu. Nie mogę zatopić stacji. Są już w kabinie. Zróbcie coś, jeśli możecie. Wchodzi Zara…”
Z głośnika dobiegł cichy zgrzyt i nastała cisza. Luta odczekał chwilę, po czym ponownie pochylił się nad pulpitem. Ekran zgasł jak zdmuchnięty.
— Co oni robili pod wodą? — spytał Fros.
— Siedzieli tam kilka dni. Tak sądzę, bo nie chcą powiedzieć — Luta wzruszył ramionami. — Pozbawieni dopływu energii nie umieli z kabiny uruchomić podnośnika. Tymczasem ten, jak wiecie, działa samoczynnie. Wystarczy zwolnić zaczepy. Wyszli na zewnątrz i udało im się. Ale tak się przy tym napracowali, że nie mieli już siły powiedzieć nam „dzień dobry”…
Читать дальше