— Nie ma wiele do opowiadania — w jego głosie zabrzmiało rozdrażnienie. — Zmęczony? Człowieku, wyspałem się za wszystkie czasy. Cztery lata na materacu… — urwał. Chwilę milczał, po czym podjął normalnym tonem:
— Jak było? Cóż, przeprowadzaliśmy badania geologiczne na płaskowyżu…
— Wszyscy trzej? — przerwał Luta.
— Tak, bo wezwaliśmy Tellera, który został w bazie, żeby przywiózł rezerwowy komplet sond. Nie chciało nam się wracać, a że na całym kontynencie panował idealny spokój…
— Czym on przyjechał? — spytałem. — Tam był przecież jeden łazik…
— Przyleciał motorówką. Została na wodzie… nie wiem, co się z nią stało…
— Ale ja wiem — mruknął Luta. — Od tego czasu przeszło nad płaskowyżem co najmniej pięćdziesiąt burz. Mów dalej…
— Nie zauważyliśmy, jak wylądowali. Myślę o pierwszym statku. Zobaczyliśmy dopiero błysk… niezbyt daleko. Może piętnaście kilometrów. Rzecz jasna, pojechaliśmy tam. Tymczasem to nie był koniec zabawy. Teller i Mykin poszli naprzód… tam byli ludzie. Ktoś klęczał i przyzywał nas, wymachując rękami…
— Żywi? — przerwałem w najwyższym zdumieniu.
— Oczywiście, że żywi. Zostałem żeby ubezpieczać, ale widziałem, że się ruszali. Próbowali wstać. Wtedy wydało mi się to niesamowite. Rozumiecie, mieli odkryte głowy… Teller i Mykin dobiegli do nich i w tej samej chwili spostrzegłem drugi statek. Jeszcze wysoko. Widać było tylko warkocz ognia, strzelającego z dyszy… szli na paliwie chemicznym… ale to wszystko już wiecie. Ujrzałem ich i nie zdążyłem nawet nikogo uprzedzić, kiedy nastąpiła druga eksplozja. Widocznie pozostał jakiś zbiornik. No i tyle. Zbudziłem się w kabinie ich statku… oni spadli, wiecie? Fala podmuchu była zbyt silna. Stracili stabilność i…
— Tak — mruknąłem. — To ich specjalność.
— Ale udało im się jakimś cudem wystartować. To wiem już z ich opowiadań. Wrócili, tylko nie dokładnie tam, gdzie zamierzali. Spadliśmy do rzeki… i już nas mieli. To wszystko.
— Wszystko… — powtórzył jak echo Luta. Położyłem głową na oparciu i przyśpieszyłem. Jak on to powiedział? Byli grzeczni. Tak. Ci i tamci. Na swój sposób.
Od gór szedł rażący oczy blask, jakby całe ich pasmo okryła świeża powłoka lodu. Słońce stało w zenicie. Stawki świeciły. Mogło się zdawać, że na ich dnie poumieszczano zielonkawe lampy.
Pancerz „Rubina” stał się niemal biały. Klapa windy towarowej rzucała wąski, prostokątny cień, który niebawem zniknął. Pojazdy i automaty spoczęły w grodziach ładunkowych.
Platforma osobowa wciąż jeszcze leżała nieruchomo na trawie. Ciszę mąciło jedynie dobiegające z wylotów dyszy potakiwanie przekaźników. Automaty dokonywały ostatniego przed startem przeglądu. Luta z pewnością tkwił już w swoim fotelu, przed głównym ekranem. Obok niego zajęte były jeszcze dwa miejsca. Kiedy my z Yiandenem wyjedziemy na górę, zrobi się ciasnawo. Ale nie tak jak w ładowni transera w czasie jego ostatniej podróży.
Stali jeden obok drugiego naprzeciw nas, nie dalej niż o pięć kroków. Jeśli mamy dotrzymać słowa, będą musieli odejść. I nie zatrzymywać się, zanim nie osiągną skalnej bramy, zamykającej dolinę.
Odwróciłem się i wkroczyłem na płytę windy.
— Chodź, Vian — mruknąłem. Oparłem się o poręcz i po raz ostatni przebiegłem wzrokiem okoliczne szczyty. Były piękne. Ale w gruncie rzeczy nic mnie do nich nie ciągnęło. Piękno, to jeszcze nie wszystko.
— No, chodźże — burknąłem zniecierpliwionym tonem.
Ani drgnął. Stał przede mną, odwrócony plecami i wpatrywał się w milczącą grupkę mieszkańców cichego miasta. Nie zwykłych mieszkańców. Pilnujących prawa. I zapewne współtworzących te prawa.
Usłyszałem pomruk. Głowa Yiandena zakołysała się powoli w prawo i w lewo, jakby się czemuś dziwił. Nie było w tym geście wzburzenia. Odczytałbym go raczej jako przejaw niedowierzania. Takiego, z jakim przyjmuje się coś bardzo dziwnego, co jednak zaistniało naprawdę.
Nagle drgnął. Ponownie usłyszałem jego głos. Z przeciągłego pomruku dało się wyłowić słowa: «byli grzeczni…»
Pochylił się do przodu i znieruchomiał. Sekunda… dwie… trzy… Nie przynaglałem go już. Czekałem.
Z góry dobiegł krótki, metaliczny odgłos zakończony głuchym stuknięciem. Luta wciągnął anteny.
Ten dźwięk rozstrzygnął sprawę. Yianden pochylił się jeszcze odrobinę niżej, po czym skoczył do przodu. Dopadł stojącego najbliżej człowieka w łuskowatej bluzie, chwycił go oburącz za ramiona i odwrócił tyłem. Następnie bez pośpiechu, z rozwagą, jakby wykonywał precyzyjne zadanie, wymierzył mu soczystego kopniaka. Nie ulegało wątpliwości, że włożył w ten czyn całe serce i sporo siły.
Musiałem odwrócić głowę. Nie chciałem, żeby widział, jak się uśmiecham. Równocześnie przeszło mi przez myśl, że stało się to, dokładnie to, i tylko to, na co zasłużyli sobie mieszkańcy „cichego” miasta. Gdybym rok myślał, jak oddać im sprawiedliwość, nie wpadłbym na nic lepszego.
— Byli grzeczni… — usłyszałem tuż przy uchu szept Yiandena. Nie był nawet zdyszany. Po prostu zrobił swoje.
— Co, u licha — zamruczał Luta, po raz któryś z rzędu sprawdziwszy ustawienie łącz. Poszedł na spacer czy co…
Fros nie odpowiadał. „Rubin” został już dobre kilka kilometrów za nami. Niebawem znajdziemy się na niskiej przełęczy na skraju nadmorskiej równiny, gdzie spod samotnej skały po raz pierwszy ujrzeliśmy mieszkańców Alfy.
Ale czasy się zmieniły. Całą drogę odbieraliśmy pulsujący w regularnym, usypiającym rytmie sygnał namiarowy stacji. Nie było już mowy o ciszy radiowej, maskowaniu i wyłączaniu nasłuchu. Mieliśmy uczciwy, prosty lot, dobrze namierzonym korytarzem, pewny i niezbyt długi.
Nie ruszaliśmy transera. Jeśli będzie potrzebny, automaty przyślą go dokąd zechcemy. Pomieściliśmy się całą piątką w jednym łaziku. Gdyby nie butle tlenowe na plecach trudno byłoby nawet narzekać na ciasnotę. Ale to zaledwie minuty. Nie ma o czym mówić.
Fros milczał. Oczywiście, mogło wydarzyć się nieszczęście. Jednak jeszcze jeden zbieg okoliczności, jeszcze jeden dziwaczny wypadek, byłoby to o ten jeden wypadek za wiele. Wszystko ma swoje granice. Teoria prawdopodobieństwa.
— Polecisz? — mruknął nieoczekiwanie Luta, nie patrząc na żadnego z nas. W pierwszej chwili nie wiedziałem o co chodzi. Powoli odwrócił głowę i utkwił we mnie pytające spojrzenie. Wtedy zrozumiałem.
— A jakże — żachnąłem się… — Cały czas do tego zmierzałeś…
— To dobrze — powiedział spokojnie. — To nie na moje lata, takie obijanie się po nocach na kiepskich drogach. Poczekam na was. Pogadam sobie… z naszymi. Myślę, że Yianden dotrzyma mi towarzystwa. Na jego miejscu nie kwapiłbym się tam z powrotem…
Vian nie odpowiedział. Zostanie, rzecz jasna. Nawet gdyby chciał lecieć, nie mogliśmy się na to zgodzić. Musi przejść kompleksowe badania, odpocząć…
A więc lecę z Frosem. Ten im da łupnia. Nie zadowoli się byle czym. Kto wie, może ożeni się i wyhoduje stadko ślicznych chłopczyków, którzy zamiast domagać się soole i oburzać, że ktoś nie ma liile, będą żyć wśród materii międzygwiezdnej jak my na wyspach Pacyfiku. Fros…
Cokolwiek zrobi, nie będziemy nadużywać ich gościnności. Są racje, dla których powinni przyjąć nas inaczej niż ich sąsiedzi. Ale nasze miejsce jest tutaj, na Drugiej.
Dziesięć lat to dużo, nie tak dużo jednak, żeby za wszelką cenę szukać towarzystwa. Może kiedyś…
Читать дальше