Ci dwaj mieli na sobie workowate kombinezony, w opłakanym stanie. Na twarzy jednego z nich widniał sporych rozmiarów opatrunek, a raczej kawał brudnej tkaniny. Wyglądali tak, jakby przez te cztery lata nie widzieli kawałka koncentratu. Żyli jednak. Z pewnego punktu widzenia to więcej, niż mogli oczekiwać. Ale oni nie byli z tych, którzy lubią umierać. Nawet przy muzyce.
Weszli w krąg światła i utkwili wzrok w Yiandenie. Ten postąpił kilka kroków w ich stronę i wskazując mnie ruchem ręki powiedział:
— To jest Mur. Zabieramy was stąd.
Przyjrzeli mi się. Żaden z nich nie uważał, że powinien się uśmiechnąć. Nie reagowali jak dzieci. Ale myśleli dostatecznie szybko, żeby ogarnąć sytuację i nie pozwolić nam czekać. Kiedy podchodzili do pojazdu, na jego płycie powstało poruszenie. Ludzie w rybich bluzach przenosili się pośpiesznie na fotele położone możliwie najdalej od tych, które wskazałem świeżo przybyłym. Udałem, że tego nie widzę. Przez twarz Yiandena przemknął ostry grymas, ni to gniewu, ni rozbawienia. Ale nie było mu do śmiechu.
— Do przystani — rzuciłem, lokując się jako ostatni. Wybrałem ten sam fotel, na którym przybyłem do tej podziemnej pułapki. Lufa broni zamocowanej przed nim wciąż mierzyła w moją pierś. Nie ulegało jednak wątpliwości, że broń nie będzie im już potrzebna. Pozbędą się nas chętnie i z uczuciem ulgi.
Zresztą, trudno się dziwić. Kiedy tylko opuściliśmy gardziel tunelu, ujrzeliśmy stojące nad miastem dwa słupy czarnego dymu. Spomiędzy drzew i zabudowań pełgały języki ognia. Bunkier okazał się marnym ekranem. Luta nie zaspał. Może słuchał mnie nawet odrobinę zbyt pilnie. Byłem jednak ostatnim, kto mógł wziąć mu to za złe.
Brama stała otworem. Nie ta, którą pokornie wpuszczono mnie w obręb zabudowań. Ale to nie miało znaczenia.
— Teraz postarajcie się o łódź — powiedziałem, kiedy na wprost nas, w odległości stu metrów zalśniła tafla rzeki. — Porządną łódź — dodałem z naciskiem. — Nie „słonecznik” czy jakiś inny kwiatek. Taką, żebyśmy się wygodnie zmieścili. Wszyscy…
Zatrzymali pojazd i zeszli na nabrzeże. Niemal natychmiast od strony ujścia ukazała się obszerna krypa, płaska i ciężko leżąca na wodzie, jakby wyładowana piaskiem. Do jej burt przymocowano kilkanaście takich samych patykowatych konstrukcji jak te, które sterczały przed fotelami okrągłego poduszkowca.
Dno łodzi okazało się nieoczekiwanie głębokie. Miejsce foteli zajęła tu gruba, gąbczasta mata. Do towarzyszącej nam czwórki dołączył człowiek w walcowatym kasku i krótkiej, zielonkawej pelerynie, który przyprowadził to pudło. Trudno pojąć, do czego mogło im ono służyć. Jego szybkość nie przekraczała pięciu węzłów. Płynęliśmy wprawdzie pod prąd, ale ten był tu słaby.
Kiedy dno łodzi zazgrzytało o kamienie przy ujściu potoku, kazałem im wyskoczyć do wody. Posłuchali bez wahania. Yianden od razu ruszył w stronę Luty, który obserwował nasze lądowanie z wieżyczki transera. Wszedł na pancerz i coś mówił. Zauważyłem, że Luta kiwa głową, jakby się na coś zgadzał.
Wyskoczyłem za nimi i znalazłem się po pas w wodzie. Odepchnąłem burtę łodzi, która niechętnie włączyła się w nurt rzeki. Następnie zrzuciłem z siebie ozdobioną kwiatuszkami koszulę i spryskałem się wodą. Była ciepła.
Mieszkańcy cichego miasta stali stłoczeni w ciasną grupkę pod zadrzewionym zboczeni, naprzeciw naszych dwóch pojazdów. Nieco bliżej, mniej więcej pośrodku koryta zatrzymali się dwaj kosmonauci, którzy zabrali z Drugiej Yiandena, zostawiwszy tam jeden ze swoich dwóch statków, rozniesiony na strzępy i jego załogę. Na prawo masywna bryła transera, a na niej dwie sylwetki. Także ludzie. Ci tam, pod drzewami, ci z zaprogramowanymi przez ich rodziców organami do oddychania dwutlenkiem węgla i ci na ziemskim pojeździe. Okazja do refleksji natury filozoficznej, gdyby ktoś miał ochotą. I czas.
Klapa komory ładunkowej transera stała otworem. Sterczały z niej trzy głowy pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Żeglarz i ta dwójka, która natknęła się na nas w nocy. — Włazić do środka — rzuciłem w stronę „Nowych”, wskazując ładownię. — Szybko. Im prędzej będziecie to mieć za sobą, tym dla was lepiej.
Rozejrzeli się. Być może szukali owych baterii i oddziałów, które kazałem Lucie trzymać w pogotowiu. Nie wyprowadzałem ich z błędu. Może dzięki temu uda im się ocalić chociaż szczyptę szacunku dla siebie samych?
Przyglądałem im się właśnie z satysfakcją, kiedy za sobą usłyszałem kroki. Do ładowni zbliżali się dwaj protegowani Yiandena. Burknąłem coś i wskazałem im tylne fotele łazika. Kiedy zajmowali miejsca, pochwyciłem ukradkowe spojrzenie Luty. Obserwował mnie z wysokości wieży. Przez jego twarz przemknął uśmiech, po czym szybko odwrócił głowę. Wzruszyłem ramionami. To, że ta dwójka, która wróciła z Drugiej pojedzie z nami, było chyba oczywiste.
Ostrożnie zatrzasnąłem klapę ładowni, żeby nie spłaszczyć komuś głowy, po czym skinąłem na Lutę.
— Jazda! — zawołałem.
Nad horyzontem ukazała się właśnie tarcza słoneczna. Kolejny dzień naszego pobytu na Trzeciej. Ostatni. Przynajmniej w czasie tej ekspedycji.
Droga upływała przyjemnie. Temperatura powietrza spadła o dwa, trzy stopnie, wiatr poruszał strusie pióra drzew, tylko trawa sterczała nadęta, nieruchoma jak zwykle.
Machinalnie poprawiłem słuchawki i spytałem:
— Słyszałeś mnie cały czas dobrze?
— Uhm — mruknął. — Zwłaszcza, kiedy się żaliłeś, że nie masz liile…
Mimo woli musiałem się uśmiechnąć.
— Co to takiego, Vian? — spytałem. — Jakieś pieniądze? Książeczka czekowa?
— Nie mam pojęcia — odburknął. — Nie miałem okazji, żeby za coś płacić…
Uśmiech znikł z mojej twarzy. Znowu poczułem chłód na karku i plecach.
— Ani raz nie byłeś w mieście?
— W mieście! — Vianden zasyczał jak oparzony. — W mieście! — powtórzył. Usłyszałem może dziesięć zdań. Przez cztery lata. Nic, tylko mój własny głos. Szczególnie, kiedy liczyłem te lata… miesiące… godziny. Po to, żeby nie zwariować.
Dłuższą chwilę milczeliśmy. W końcu Luta odchrząknął i spytał:
— Trzymali cię w bunkrze?
— Skąd! — w głosie Yiandena zabrzmiała gorzka ironia. — Miałem do dyspozycji cały dom… Było tam nawet drzewo. Łazienka, okna… i to wszystko. Jednego krzesła. Najmniejszego sprzętu. Nic. Gładkie ściany. Na podłodze pół metra materaca… nie macie pojęcia, co to znaczy nie móc od czasu do czasu stanąć na czymś twardym. Gdzie spojrzysz, ściana. Uczciwy mur, wysokości pięciu metrów. Zresztą, co tu mówić. Nie mieć przez cztery lata bodaj strzępka czegoś, żeby wyczyścić zęby. Połatać skafander.
Sam nie wiem, jak to się stało, że nie zapomniałem mówić. Chyba dlatego, że gadałem do siebie…
— Nic nie chcieli wiedzieć? — powiedziałem po chwili z niedowierzaniem. — O nic nie pytali?
Przemilczał to. Nie mogłem się spodziewać, że odpowie.
— Byli właściwie uprzejmi — podjął po pewnym czasie. — Na swój sposób… Uważali, żeby mnie nie dotknąć… regularnie dostawałem jedzenie. Przysyłali je takim skośnym szybem, wykutym w ścianie. Schodzili mi z drogi… jeśli któryś znalazł się przypadkiem w pobliżu. Bo przychodzili sprzątać, a jakże. Byli uprzejmi… — powtórzył szczególnym tonem.
— A tamci dwaj? — spytał Luta.
— Nie wiem. Nie widziałem ich ani razu. Sądzę, że powodziło im się nieco gorzej…
— Jak to było — spytałem — kiedy przylecieli na Drugą? A może jesteś zbyt zmęczony, żeby mówić?
Читать дальше