Wstałem. Nie dbałem już o zachowanie pozorów. Zresztą w tej samej chwili spektakl dobiegł końca. Wszyscy wstawali z miejsc. Zrobiło się tłoczno. Spojrzałem na zegarek. Od chwili, kiedy przekroczyłem bramę tego zaułka i usiadłem w fotelu, minęło dokładnie sześć minut. Ani sekundy więcej.
Opanowałem się. Nie teraz. Nie mogę ryzykować reakcji tego umarłego towarzystwa na szok, jakim byłoby odkrycie w ich gronie obcego. I to jak bardzo obcego.
Rozejrzałem się po twarzach ludzi, opuszczających widownię. Były równie nieruchome jak przedtem. Wydawało się, że nic nie jest w stanie sprawić, aby ożyły. Mimo woli wzruszyłem ramionami. Fantomatyka. Coś, czego na Ziemi robić nie wolno. Początkowo było to prawo wydane w obronie świata realnego. Rychło jednak stało się sprawą etyki. A także estetyki. W ucieczce od rzeczywistości, satysfakcjonowaniu w sztuczny sposób dowolnych instynktów, zaprogramowanych pragnień, wymyślonych stanów emocjonalnych, jest w gruncie rzeczy coś ohydnego.
Wyszedłem na ulicę. Ludzie rozchodzili się, niemi, stąpając bezgłośnie na miękkich podeszwach, znikali w bocznych ulicach jak zjawy. Ruszyłem w stronę, z której przyszedłem. W pewnym momencie zatrzymałem się, jakby tknięty jakąś myślą.
— Śmierć poza czasem — bąknąłem półgłosem. — Bzdura.
Poszedłem dalej. Wokół mnie zrobiło się znowu pusto. Ni stąd ni zowąd zabrzmiały mi w uszach słowa Danego: „chodzi o czas”…
Uśmiechnąłem się. Śmierć — powiedziałem na głos. — Śmierć…
Zreflektowałem się. Ładna historia.
— W porządku, Luta — mruknąłem, głośniej niż należało. — Pochodzę jeszcze pół godziny. Ale nie licz, że to coś da.
Przeszedłem jeszcze kilka metrów, po czym wypatrzywszy w załomie ściany rodzaj podmurówki, usiadłem na niej, wydobyłem spod zwisającej ze mnie tkaniny kawał koncentratu i odgryzłem spory kęs. Żując, z wypchanymi policzkami, mruknąłem jeszcze:
— Naprowadź celowniki na jeden z tych minaretów. A najlepiej na dwa. Potem odpocznij. Ale za pół godziny zbudź się i już nie zasypiaj. Będę cię potrzebował.
Chłopczyk mógł mieć ze cztery lata. Krótko podcięte czarne włosy spadały mu na czoło, tworząc potarganą w tej chwili grzywkę. Miał na sobie taką samą pelerynę jak dorośli, ozdobioną na ramieniu stylizowanym kwiatem, jakby wyciętym z kartonu. Wyłonił się zza węgła jak duch i spostrzegłszy mnie przystanął, niezdecydowany. Postał chwilę, po czym postąpił krok bliżej. Zmarszczył brwi. Na jego szerokiej twarzy odmalowało się skupienie. Założył ręce na plecy i prostując się zabawnie, wyszeptał:
— Przepraszam…
Zdaje się, że znali tylko to jedno słowo.
— Przepraszam… — zaszemrało ponownie. W głosie malca zadźwięczała jakby nutka zdziwienia.
Zachciało mi się nagle śmiać! Przeleciałem te głupie dwa parseki, pochowałem dwóch moich poprzedników na lądzie, który otoczył sobą ich groby ze wszystkich stron, przybyłem tutaj, wkradłem się do miasta dzięki cudacznej bluzie zabranej jednemu z jego mieszkańców, wszystko po to, aby jedynym, kto obdarzył mnie zainteresowaniem okazał się czteroletni chłopczyk. To już nie tylko absurd. Także najczystsza farsa.
— Co tutaj robisz? — spytałem mimo woli zniżając głos. — Już późno…
Nie inaczej — przemknęło mi przez myśl, zareagowałby ich strażnik przy bramie.
Chłopczyk nasrożył się. Opuścił ręce i przekrzywił głowę. Ale nic nie powiedział.
Scena przeciągała się. Licho wie co zrobi taki malec, kiedy nie spełnię jego oczekiwań. Mogłem tu przybyć jako wróg. Ale nie porywacz dzieci. Idiotyczne.
Nagle zaświtała mi pewna myśl. Tak, to jest sposób. Kto wie, czy nie najprostszy ze wszystkich możliwych.
Podniosłem się, podszedłem do chłopca i przykląkłem na jedno kolano. Nie dotknąłem go. Co to, to nie.
— Odprowadzą cię do domu — zaproponowałem. Gdzie mieszkasz? To mu się nie spodobało. Cofnął się pół kroku i spochmurniał.
— Pójdę z tobą — powtórzyłem, wstając. — No, prowadź…
Dziecko ani drgnęło.
Rozejrzałem się bezradnie. Wziąć go za rękę i pociągnąć za sobą? Dokąd mianowicie? Głupia historia.
— I co z tobą zrobić?… — powiedziałem bardziej pod własnym adresem niż do niego.
Chłopczyk drgnął.
— Dziwnie mówisz… wyszeptał tonem wyrzutu. Rzeczywiście dziwnie. Zapomniałem o samogłoskach.
— Uważasz, że dziiiwnie? — zaśpiewałem. Rozchmurzył się. Jego ręce ponownie powędrowały za plecy.
— Kup mi soola… — zażądał.
Mogłem się tego spodziewać. Tego i jeszcze wielu innych rzeczy.
— Chodź — skinąłem na niego. — Zaprowadź mnie tam, gdzie są soole…
— Nie wiesz? — zdziwił się. — Daj Kile to sam pójdę. Aha. Oczywiście, nie. Cóż prostszego. Ciekawe, gdzie je noszą. Strój, jaki miałem na sobie, był pozbawiony jakiegokolwiek fałdu, nie mówiąc już o kieszeniach.
— Pójdziemy razem — powiedziałem. — No, prowadź — powtórzyłem z nadzieją w głosie.
Tym razem nie zwlekał. Odwrócił się na pięcie i zniknął za tym samym załomem muru, zza którego wyszedł. Ruszyłem za nim.
Nie uszliśmy daleko. Zaraz przed drugim, czy trzecim domem, wzdłuż oświetlonych wystaw widniał szereg pękatych, okrągławych skrzyń, które nie mogły być niczym innym jak tylko automatami. Chłopczyk zatrzymał się i spojrzał na mnie zachęcająco.
— No — powiedział raźnym głosem. — Daj liile…
Podszedłem i stanąłem obok niego. Na wysokości ludzkiej twarzy, w beczce widniała owalna szybka. Za nią ciemniały jakieś niewielkie kształty. Powyżej umieszczono coś, co prawdopodobnie było mikrofonem. Pod okienkiem sterczał rząd klawiszy.
— Wiesz — powiedziałem nie patrząc mu w oczy — zdaje się, że nie mam liili…
Oczekiwałem protestu. Niechby głośnego. Ale na buzi chłopca odmalowało się tylko najczystsze osłupienie.
— Jak to nie masz… — wyjąkał. — Wystarczy powiedzieć…
Zdecydowałem się.
— Ja nie jestem stąd — rzuciłem twardo. Zreflektowałem się i dodałem łagodniejszym tonem:
— To skomplikowana sprawa. Przepraszam za soole. Dostaniesz je innym razem. A teraz zaprowadź mnie do twojego domu. Za późno już, żebyś sam chodził po mieście — dodałem podstępnie.
Był zbyt zaskoczony, żeby zaprotestować. Postał chwilę, jakby musiał głęboko rozważyć zaistniałą sytuację, po czym odwrócił się bez słowa i ruszył w górę ulicy. Dogoniłem go i powiedziałem:
— Popatrz, wszyscy już śpią. Na ulicach pusto; Może byłeś z rodzicami i zgubiłeś się? Jesteś pewny, że trafisz do domu?
Odczekał chwilę, po czym mruknął obrażonym tonem:
— Nikt nie śpi…
Postanowiłem już o nic nie pytać. Zapragnąłem tylko, aby to, co musi się stać, stało się jak najprędzej.
I nie czekałem długo. Zaraz za drugim rogiem chłopiec skręcił w prawo i wszedł na toczący się tam chodnik, który wkrótce wyniósł nas spomiędzy murów na zbocze jednego z najbliższych wzgórz. Nie upłynęły trzy minuty, a z lewej i prawej strony ukazały się trawiaste żywopłoty, za którymi czaiły się przykryte grzybiastymi dachami domki. Chodnik wznosił się nadal. W oddali zalśniła tafla wody. Tak, na tym obszarze można było zbudować miasto z prawdziwego zdarzenia. Miasto, w którym chciałoby się wieczorem wyjść z domu, wpaść do przyjaciół, popatrzeć na niebo i przespacerować do przystani. Lub po prostu pójść popatrzeć na rzekę. A jest przecież jeszcze owo morze czy jezioro, na które nie dane mi było nawet spojrzeć.
Читать дальше