Aleja, którą szedłem, zbiegała w dość wąską dolinę i przed następnym wzniesieniem skręcała ku środkowi wyspy. Większą część jej powierzchni zajmowały teraz ruchome chodniki, do których dołączały wciąż nowe. Wreszcie, kiedy droga wpłynęła pomiędzy stronie zbocza, rozbiegły się w lewo i prawo tarasowatymi ścieżkami, wytyczonymi na kilku różnych poziomach. Raz i drugi przebiegły szosę, zawieszone na kabłąkowatych słupach, przypominających miejscowe drzewa. W miarę jak zbliżałem się do centrum wyspy, wiaduktów przybywało. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby arterie komunikacyjne miasta przystosowano głównie do ruchu pieszego. Na wolnej od chodników tasiemce jezdni, nie wiem, czy zmieściłyby się obok siebie dwa wehikuły podobne do tego, który czekał teraz na lepsze czasy w korycie potoku.
Za kolejnym łukiem droga przechodziła w szeroką promenadę, wzdłuż której ciągnęły się jasno oświetlone budowle. Były inne od tych na wzgórzach, większe, a w każdym razie rozleglejsze. Zbocza ucinały się raptownie, odsłaniając panoramę śródmieścia. Walcowate gmachy wiły się wzdłuż powyginanych ulic, splatały ze sobą i rozstępowały, obejmując owalne place, ozdobione jakimiś rzeźbami czy pomnikami. Kilka minut szedłem jeszcze w dotychczasowym kierunku, po czym skręciłem w szerszą od innych przecznicę, z pasem nisko przyciętej trawy. Wtedy dobiegł mnie pierwszy dźwięk, jaki udało mi się pochwycić w tym mieście od chwili, kiedy w tak niezwykły sposób przekroczyłem jego bramę. Jeden z chodników wspinających się ku najbliższej estakadzie był w ruchu. Nie znaczy to, że ktoś z niego korzystał.
Odwykłem od chodzenia. Miałem prawo, gdyby się ktoś pytał. Wszedłem na toczący się chodnik i odetchnąłem. Przejechałem może dwadzieścia metrów i pomyślałem o Lucie. Odgłos, jaki wydawały biegnące pod płytą rolki, stawał się chwilami ledwie słyszalny, niemniej ulice nadal były jak wymarłe, a budowle, które mijałem, przypominały raczej biurowce niż domy mieszkalne.
— W porządku — odezwałem się szeptem. Powiedzenie „odezwałem się” nie oddaje wiernie istoty sprawy. Raczej zanuciłem. Ktoś, kto by mnie przypadkiem podsłuchał, mógł sądzić, że jakiś podtatusiały fircyk, wracając z udanej randki, podśpiewuje sobie pod nosem. Jeśli oni, rzecz prosta, chadzali na randki. Obraz miasta o dziewiątej wieczorem, w drugim miesiącu wiosny, pozwalał w to wątpić.
— Pilnuj tych dwóch — nuciłem dalej. — Są ważni. To, co mieli na sobie, służy jako znak rozpoznawczy i otwiera tu wszystkie bramy. Pamiętasz, wspomniałem wtedy o poligonie? Może wracali z jakiejś inspekcji. W mieście nie widziałem jeszcze nikogo. Dochodzę do centrum. Nie mogę mówić głośno, bo dokoła jest zupełnie cicho. Kończę już. To jest miasto śmierci…
Ostatnie zdanie wyrzuciłem z siebie pod wpływem nagłego impulsu. Dopiero kiedy usłyszałem własny zawodzący szept, zdałem sobie sprawę, co powiedziałem. Za wcześnie na oceny. Jeśli takie w ogóle będą potrzebne. Mimo to czułem, że powiedziałem prawdę. „Nowych”, jak ich nazywają istoty zamieszkujące wraz z nimi ten świat, przybywa. Miasto z pewnością się rozwija. Ale nie ma w nim krzty charakteru. Nie ma tej iskry, która rodzi olśnienia.
Zamyśliłem się. Chodnik zataczał właśnie łagodny łuk, wpadając w jakiś napowietrzny pasaż pokryty przeźroczystym dachem, wykonanym jakby z jednego kawałka szkła. Pode mną przesuwały się niewysokie witryny sklepów czy sal wystawowych, raczej pustawe, miejsce towarów i sprzętów zajmowały barwne tablice z napisami. Co kilka metrów stały pękate skrzynie ulicznych automatów z podświetlonymi tarczami.
Pasaż otworzył się nagle, wjechałem na rozległy plac opleciony chodnikami zawieszonymi na trzech, a miejscami nawet czterech poziomach. Estakada okrążyła fronton jakiejś opasłej, wypukłej budowli, w dolnej części ukazującej kolorowe wnętrza pełne świetlnych tablic, po czym wylądowała na ulicy. Zszedłem z biegnącej taśmy i zatrzymałem się na skraju wolnej przestrzeni.
Szerokość placu przekraczała z pewnością pięćdziesiąt metrów. Z prawej zamykała go ściana wysokiego gmachu, ozdobionego świetlnymi malowidłami. Po przeciwnej stronie ginął w perspektywie, tworząc coś w rodzaju centralnej magistrali. Już przedtem, pomimo rozmachu, z jakim zaplanowano zabudowę tego miejsca, odniosłem wrażenie, że zanurzając się w pasażu, opuszczam centrum miasta. Postanowiłem dojść do najbliższej przecznicy i wrócić tam, skąd przyjechałem. Uszedłem kilkanaście kroków i nagle ujrzałem przed sobą ludzi. Stanąłem jak wryty.
Mężczyźni. Trzech mężczyzn w jakichś ni to płaszczach, ni pelerynach, szerokich, powiewnych, spływających miękkimi fałdami do kolan. Ich włosy ciemniały na tle oświetlonych wystaw jak zgaszone lampy. Byli już blisko. Szli statecznie, można powiedzieć: sunęli. Żaden z nich nie spojrzał w moją stronę. Ich głowy płynęły równo, nieruchomo, jak łódki na spokojnej wodzie. Mijali mnie właśnie. Nie przyglądałem im się, ale odniosłem wrażenie, że patrzyli prosto przed siebie, a raczej nie, nie patrzyli, że ich oczy utkwione w perspektywie placu były obojętne na wszystko, co mogło dziać się w ich polu widzenia. Przeszli obok mnie, nie wydając najmniejszego szmeru. Przebiegło mi przez myśl, że stanowią patrol jakiejś służby porządkowej, a owe peleryny to po prostu mundury. Ale nie. Niemal równocześnie w pewnej odległości, na innym poziomie, ujrzałem sunącą chodnikiem postać kobiety i poniżej, po przeciwnej stronie placu, zmierzającą w moim kierunku parę. Wszyscy mieli na sobie te same stroje. Ich ruchy były identyczne. Takie same niewidzące oczy, martwe twarze, ciche, posuwiste kroki. Nawet kobieta i mężczyzna przekraczający w tej chwili płytę placu zdawali się nie wiedzieć nawzajem o swej obecności. Szli w odległości metra od siebie i nie obdarzyli się jednym spojrzeniem.
Ruszyłem. Minąłem narożną budowlę i skręciłem w skośną, dość szeroką ulicę, biegnącą mniej więcej równolegle do owego pasażu, który przemierzyłem kilka minut temu. Wzdłuż oświetlonych wystaw ciągnęły się tutaj zaledwie dwa chodniki. Na wyższych kondygnacjach nie było ich w ogóle. Za to ludzi wciąż przybywało. Jakbym wreszcie trafił w to jedyne miejsce, gdzie życie nie gasło wraz ze słońcem. Jeśli jednak decydując się na konspiracyjne wejście do miasta, nie wykluczałem możliwości nawiązania jakichś pozornie zdawkowych rozmów, z tą przynajmniej szansą mogłem się teraz pożegnać definitywnie. Nawet w miejscach, gdzie mijało się równocześnie kilka osób, nie padło jedno słowo. Ani jedna twarz nie zwróciła się w moją stronę. Nie zauważyłem, by ktokolwiek chociaż raz spojrzał na człowieka, który szedł obok niego. Myśl, że mogę zaczepić którąś z tych żywych mumii, była jawną niedorzecznością.
Przede mną widniał teraz lepiej od innych oświetlony budynek. Od czasu do czasu ktoś mijał wielkie tablice świetlne i wkraczał do głębokiej, lejkowatej bramy. Podszedłem i zatrzymałem się pod jedną z oszklonych gablot, prezentującą olbrzymich rozmiarów afisz. Był zrobiony z jakiegoś miękkiego, delikatnego materiału, przypominającego stare chińskie jedwabie i udrapowany w nieregularne fale. Całą jego płaszczyznę wypełniały barwne koła znajdujące się w nieustannym ruchu. Zachodziły na siebie, rozstępowały się ukazując srebrzyste, jakby fosforyzujące tło, to znów mieszały, sprawiając wrażenie, że wymieniają się kolorami. Te były pastelowe, słabe. U dołu afisza widniały jakieś znaki i rozrzucone litery, krążące tym samym powolnym ruchem co barwne plamy powyżej. Wpatrywałem się w nie dłuższą chwilę, zanim udało mi się przeczytać jedno słowo: „koncert”.
Читать дальше