— To jest ten „słonecznik”? — spytałem półgłosem.
— Tak — odpowiedział pośpiesznie.
Wróciłem do poprzedniej pozycji i utkwiłem wzrok w samotnej łodzi. Szła w dość znacznej odległości od brzegu i mijała nas już, zmierzając łagodnym trawersem w stronę miasta, poniżej miejsca leżącego na przedłużeniu linii koryta naszego strumienia. Odprowadziłem ją wzrokiem, dopóki nie znikła za pobliskimi drzewami i. powiedziałem:
— Pojęcia nie mam, jak tym manewrować. Słyszałeś kiedyś o jajowatych żaglach?
— Co za różnica? Kawał płótna i ster. Poradzisz sobie… — odpowiedział kategorycznym tonem.
Zamilkłem. Oczywiście, że sobie poradzę. Choćby tylko dlatego, że muszę. Jest to powód dostatecznie przekonujący, nawet w gorszych sytuacjach.
Mijały minuty, z minut robiły się godziny. Leżeliśmy niemal bez ruchu, wodząc wzrokiem po opustoszałej rzece. Ani razu żaden z tych w ładowni nie przerwał milczenia. Wiercili się tylko niemiłosiernie, każdym gestem dając, do poznania, jak bardzo cierpią półsiedząc, półleżąc ze związanymi rękami na twardej konstrukcji. Obawiam się jednak, że nie zdołali wywrzeć na nas pożądanego wrażenia.
Wreszcie, około południa, zza gliniastego urwiska, tak blisko brzegu, że w pierwszym, niedorzecznym odruchu cofnąłem głowę kryjąc się za wieżą, wypłynęła płaska łódka o zaokrąglonych burtach i szerokim, podwyższonym dziobie, unosząca jeden pomarańczowozłocisty żagiel. W płytkim kokpicie wyścielonym jakąś mięsistą, jakby nadmuchaną tkaniną widniała głowa samotnego żeglarza.
Luta błyskawicznie zsunął się z pancerza i bez pośpiechu ruszył w stronę ujścia. Minął krawędź skarpy i odbił ku środkowi koryta. Woda w dalszym ciągu sięgała mu zaledwie do kolan.
Człowiek w łódce musiał go już zauważyć, płynął jednak spokojnie dalej, rozkoszując się ciszą, słońcem, zapachem wody, który w rzeczy samej nie był przykry. Transer z tkwiącymi na nim pasażerami i ukryty za nim łazik, osłonięte załomem urwistego brzegu oraz drzewami, były od strony rzeki nie do wypatrzenia. W każdym razie dla kogoś, kto zwykł otoczeniu poświęcać tyle uwagi, co mieszkańcy widniejącego za wodą miasta.
Luta przeszedł jeszcze kilka kroków i uniósł rękę. — Najmocniej przepraszam… — zaczął niezbyt głośno, ugrzecznionym tonem. Zabrzmiało to w jego ustach tak niecodziennie, że mimo woli musiałem się uśmiechnąć. Wilk pokazujący łapę obleczoną w kozią skórę.
Łódź zrównała się z nami i powoli poczęła zmierzać ku przeciwległej krawędzi koryta. Jeszcze chwila, a zniknie z pola widzenia, pozostawiając nas w niepewności, czy człowiek za sterem naprawdę nie zauważył ukrytych pod skarpą pojazdów czy też okazał się tylko sprytniejszy od nas.
Luta postąpił jeszcze kilka kroków do przodu, wkraczając już w nurt rzeki. Woda sięgała mu coraz wyżej, przed chwilą do połowy uda, teraz dotykała już miejsca, gdzie pod bluzą miał pas z ogniwami energetycznymi. Pokryte łuską tworzywo to mimo wszystko nie skafander. Nie mógł iść dalej.
Nagle zachwiał się i uderzył płasko dłonią o powierzchnię wody, jakby się chciał podeprzeć. Z jego ust wypłynęło przeciągłe łkanie:
— Baardzo prooszę…
To poskutkowało. Żagiel łodzi poruszył się nieznacznie. Człowiek siedzący na rufie sięgnął do dźwigni i leniwym ruchem przyciągnął rączkę do siebie. Dziób łodzi zakreślił szeroki łuk.
Luta stał spokojnie i czekał. Tkwiąc po pas w wodzie, skurczony, przygarbiony, robił, co mógł, aby sprawić wrażenie kogoś, kto pozbawiony pomocy niechybnie musi zginąć. Żeglarz znajdował się w odległości niespełna piętnastu metrów. Już tylko dwunastu. Dziesięciu…
Spokojnie patrzyłem, jak mieszkaniec miasta „Nowych” manewruje żaglem. Pomarańczowo — złote jajo było posłuszne każdemu jego gestowi, jakby prawem dla niego nie był wiatr, a jedynie nie wyrażona intencja człowieka. Sterowanie tym niby — żaglem odbywało się wyłącznie poprzez mechanizmy osadzone w maszcie. Na pokładzie nie było kawałka liny. Właściwy ster przedstawiał jakąś konstrukcję zmontowaną z całego systemu przekładni. Przysiągłbym, że uchwyt jego dźwigni w czasie największego sztormu nie wymaga przyłożenia siły większej od tej, jaką mogłoby wykrzesać z siebie dwuletnie dziecko. Nie ulegało wątpliwości, że Luta miał rację. Poradzę sobie bez trudu. Co nie znaczy że z przyjemnością.
Łódź zatrzymała się. Widziałem, jak człowiek przy rufie unosi wolno głowę i spogląda na Lutę pytającym wzrokiem. Miał na głowie rodzaj półprzezroczystego zawoju, którego brzegi tworzyły ocieniający twarz daszek. Jego piersi i plecy okrywały luźne płaty podobnego do delikatnej gazy materiału, spięte na ramionach okrągłymi epoletami, ozdobionymi haftowanymi czy naklejonymi kwiatami.
— Czy coś się stało? — spytał cichym głosem, niemiłosiernie przeciągając samogłoski.
— Najmocniej przepraszam — powtórzył swoje Luta, ostrożnie chwytając palcami burtę łodzi. Bardzo powoli, hamowana leniwym prądem, żaglówka poczęła sunąć ku brzegowi. Głowa Luty centymetr po centymetrze przemieszczała się w kierunku rufy. W końcu przesłoniła sobą głowę człowieka siedzącego w kokpicie. Ten uniósł się odrobinę. Jego dłoń opadła na burtę. Nachylił się ku nieznajomemu, który tak niespodziewanie wyrósł w wodzie, aby przeszkodzić mu w żeglarskiej sjeście…
— Przystań ma kształt podkowy — mówiłem szeptem, starając się nie poruszać wargami.
Do brzegu było jeszcze dobre sto metrów, ale w zapadającym mroku mogłem nie zauważyć kogoś, komu widok człowieka w łodzi, opowiadającego samemu sobie, na co patrzy i co robi, z pewnością dałby do myślenia.
— Opływam falochron — ciągnąłem. — Widzę biegnący środkiem podkowy niski pomost, przy którym stoją żaglówki. Jest ich rzeczywiście dużo. Być może łodzie mają swoje stałe miejsca przy kei, ale nie będę go już o nic pytał — odruchowo zerknąłem w stronę forpiku, gdzie w ciemności majaczył niewyraźny, podługowaty kształt, w którym ktoś niezorientowany nie dopatrzyłby się zarysów ludzkiej postaci. — Wszystkie łodzie stoją pod żaglami — powiedziałem jeszcze — wpłynę w pierwszą lukę pomiędzy nimi, jaka się nadarzy. To na razie wszystko. Odezwę się już z miasta — zakończyłem.
Nabrzeże, z którego schodził położony płasko na wodzie pomost, jaśniało setkami pastelowych lamp. Nie były zbyt silne. Na gładkiej powierzchni rzeki pobłyskiwały zaledwie nikłe, kolorowe ścieżki, nie doprowadzające światła nawet do połowy długości rozwartych ramion falochronu. Nie bez wysiłku udało mi się w końcu wypatrzeć wolne miejsce przy pomoście i wprowadzić tam łódkę, tak żeby nie dotknąć burtami sąsiednich. Zauważyłem już przedtem, że z dziobów wszystkich przycumowanych żaglówek sterczą jakieś pałąkowate pręty czy wysięgniki. Każdy z nich kończył się lejkowatym zgrubieniem przytwierdzonym do płyty pomostu. Wstałem i uczepiony krawędzi żagla przeszedłem na przód łodzi, grzęznąc po kostki w miękkiej, elastycznej wykładzinie, której część musiałem oderwać od podłogi, żeby przykryć to, co znajdowało się w forpiku. W tym momencie z dziobu odskoczyła jakby długa listwa, wąska jak klinga. Przeleciała, mijając o milimetry moją głowę, i z głośnym mlaśnięciem przywarła do pomostu. Odczekałem chwilę, po czym przykląkłem, aby przyjrzeć się z bliska tej szczególnej cumie. Zgrubienie na końcu listwy okazało się czymś w rodzaju gumowej przyssawki. Całe urządzenie tkwiło w czasie pływania ciasno wpasowane w pokrywę dziobu. Wyskakiwało widać, kiedy łódź trafiała dnem w jakiś zaczep czy naciągniętą pod powierzchnią wody linkę. Nie był to automat. Zwykły mechanizm, tyle że znowu odrobinę zbyt chytry jak na mój gust.
Читать дальше