Wstałem i przeszedłem na pomost. Tupnąłem, niezbyt mocno. Odpowiedziało stłumione głuche echo. Płyta była wyłożona jakimś mięsistym, śliskim materiałem, podobnym do tych, z których robi się skafandry dla płetwonurków. Stałem jeszcze nasłuchując, kiedy tuż za moją głową rozległ się senny i dziwnie miękki głos:
— Spóźniłeś się…
Znieruchomiałem. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to że wzięto mnie za kogoś innego. Kogoś, kto zapomniał o wyznaczonym spotkaniu. Ale głos mógł równie dobrze należeć do człowieka, który czekał na «naszego» samotnego żeglarza, a teraz rozpoznał jego łódkę i przyszedł się pożalić.
— Nie jest tak bardzo późno — odpowiedziałem na wszelki wypadek, starając się maksymalnie przeciągać samogłoski. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek dotychczas mój głos brzmiał tak miło.
— Proszę iść… — zabrzmiało w odpowiedzi. Odetchnąłem. W każdym razie nikt, kogo powinienem znać.
— Tak, już idę — powiedziałem uprzejmie. Odwróciłem się i podniosłem z deku przygotowane tam zawiniątko. Była to owa srebrzysta, łuskowata bluza, którą zabrałem na wszelki wypadek, nie wiedząc jak mieszkańcy miasta noszą się po zapadnięciu zmroku. To, co miał na sobie człowiek w łodzi, a co powiewało teraz na moich plecach i piersi, mogło być strojem przeznaczonym wyłącznie do żeglowania.
Wyprostowałem się i w tym momencie ujrzałem twarz osobnika, który wypominał mi spóźnienie. Była ujęta w jakieś prostokątne obramowanie zamknięte od góry kopulastym kaskiem. Moje ruchy stały się natychmiast płynniejsze. Zapewne nie wolno im pozostawać na wodzie po zachodzie słońca. Może chodzić równie dobrze o bezpieczeństwo samych wodniaków jak i obawę, aby w nocy nie podpłynął ktoś z konkurencyjnego miasta. Jeśli spytają mnie o dokumenty…
Wyprostowałem się jak człowiek znudzony długim leniuchowaniem i posławszy człowiekowi w kasku przepraszające spojrzenie, spokojnym, ale nie nazbyt wolnym krokiem ruszyłem w stronę miasta. Piętnaście, dwadzieścia metrów. Nic. Cisza. Głęboko zaczerpnąłem powietrza. Pozostało mi teraz żywić nadzieję, że ich strażnicy nie mają obowiązku rewidowania podpływających wieczorami łódek. Gdyby zajrzał do forpiku…
Przyśpieszyłem. Lampy nabrzeża błyszczały coraz jaśniej. Ich światła odsłaniały kamienne umocnienia nabrzeża i bezpośrednio za nimi szeroką drogę, zamkniętą wysoką betonową ścianą. Z każdym krokiem wyraźniej rysowały się sterczące z niej talerze i kratownice anten. Pomyślałem, że mieliśmy rację odmawiając sobie luksusu dwustronnej łączności. O mój kierunkowy nadajniczek mogłem być spokojny. Niemniej miasto nie było tak życzliwe przybyszom, jak by to wynikało z relacji jego mieszkańców, odpoczywających teraz w komorze ładunkowej transera.
Z pomostu na właściwe nabrzeże prowadziły wygodne, szerokie stopnie o zaokrąglonych krawędziach. Wyszedłem na górę i rozejrzałem się dyskretnie. Spóźniłem się, musiałem o tym pamiętać. Jak okiem sięgnąć na całym bulwarze prócz mnie nie było żywego ducha. Nie mogłem sterczeć i kręcić głową zastanawiając się, jaki kierunek wybrać. Od razu, nie zatrzymując się, skręciłem w stronę, gdzie w głębi lądu widniało największe, jak oceniłem, skupisko świateł.
Przeszedłem na ukos betonową płaszczyznę dzielącą rzekę od opasującego miasto muru i znalazłem się w zupełnych ciemnościach. Światło lamp biegło górą, rozjaśniając krawędź nabrzeża i wąski pas wody. Pod ścianą natomiast leżał głęboki cień.
Szedłem teraz wolniej, nie starając się jednak stąpać zbyt cicho. W pewnej chwili bez żadnej myśli wyciągnąłem ręką, aby musnąć w przelocie powierzchnię muru, jak to robią dzieci przebiegając obok żywopłotu lub pojazdów. Nagle coś mnie tknęło. Cofnąłem rękę i przystanąłem. Następnie podnosząc palce do oczu, przysunąłem się bliżej czarnej, jakby pokrytej sadzą, ściany. Niebawem poczułem w opuszkach palców ledwo uchwytny rezonans, jakbym je trzymał bardzo blisko rozedrganej membrany. Cofnąłem się i spróbowałem ponownie. To samo.
Nie sądzę, aby dotknięcie muru groziło komuś nie znającemu jego właściwości porażeniem. Być może jego powierzchnia stanowiła swoistą aparaturę alarmową. Poważniejsze naruszenie pola elektromagnetycznego dawało im znać, że na nabrzeżu pojawił się obcy. Tak czy owak miałem szczęście. Przynajmniej jak do tej pory.
Ruszyłem dalej. Wszystko było jak przed chwilą, tylko echo moich kroków rozbrzmiewało odrobinę głośniej. W pewnym momencie potarłem dłonią czoło i przekonałem się, że jest wilgotne. A przecież to dopiero początek.
Z góry, zza ściany dobiegł jakiś dźwięk. Jakby ktoś lekko trącił wiszącą swobodnie metalową płytę. Wstrzymałem oddech, ale nie zmieniłem tempa marszu. Odgłos nie powtórzył się. Jednak dopiero ten dźwięk uświadomił mi, że całe nabrzeże pogrążone jest w doskonałej, nienaturalnej ciszy. Jeśli zważyć, że niemal o krok, tuż za tym rozedrganym murem leżało blisko milionowe miasto, było w tej ciszy coś budzącego grozę. Wilgoć na moim czole zebrała się w krople. Poczułem na skroni pierwszy chłodny strumyczek. Szedłem dalej.
Po kilku minutach droga przede mną zaczęła się rozjaśniać. Na rzece wykwitły poświęcające pastelowymi lampkami boje, nabrzeże rozszerzało się tworząc obszerny, półkolisty plac. Chwilę później wyłonił się zarys falochronu. Wytyczał znacznie większy basen niż ten, do którego wpłynąłem… kiedy to było? Godzinę temu? Dwie?
Odruchowo spojrzałem na zegarek. Dziewięć minut. Dokładnie tyle czasu upłynęło od chwili, kiedy wprowadziłem zagarniętą na przeciwległym brzegu łódź do jej macierzystej przystani. Trzeba przyznać, że jak dotąd wskórałem raczej niewiele. Ale przecież to tylko dziewięć minut…
Przede mną był port. Przy niskich, sierpowatych pomostach tłoczyły się kolorowe żaglówki. Ale za nimi majaczyły pękate, przypłaszczone korpusy jakichś dużych barek czy statków. Dwa najbliższe opasywały świecące paciorki okien. Pierwszy znak życia na tym zabudowanym pustkowiu.
W jasnym kręgu pod jedną z najbliższych latarni ukazała się sylwetka człowieka, zwieńczona kaskiem, przypominającym półkoliście sklepiony walec z prostokątnym wycięciem na oczy, nos i usta. Strażnik. Musiał mnie zauważyć dobrą chwilę temu.
Odstąpiłem od ściany i wyszedłem na oświetloną przestrzeń. Teraz dopiero spostrzegłem przed sobą szeroką bramą w zamykającym nabrzeże murze. Wiodło do niej wspinające się ku miastu podejście, zapewne pochylnia, którą spuszczano na wodę łodzie i mniejsze statki. Być może, stanowiła również przejście dla pieszych. Jakkolwiek zresztą sprawy się miały, brama i tak była zamknięta. Jej gładkie płyty pobłyskiwały w świetle reflektorów. W jednym z jej dwóch skrzydeł zauważyłem nieznacznie uchyloną furtkę. Nie ulegało wątpliwości, że trafiłem wreszcie we właściwe miejsce. Ale strażnik wydawał się wiedzieć o tym równie dobrze jak ja. Kiedy tylko zmieniłem kierunek, poruszył się i postąpił dwa kroki w moją stronę. Nie śpieszył się zbytnio.
— Już póóóźno — zaśpiewał miękko. — Baardzo póóźno… Posłałem mu najuprzejmiejszy z moich uśmiechów, kreśląc jednocześnie prawą ręką szeroki gest, który miał mu wyjaśnić, skąd się tu wziąłem. Nie czekając na rezultat tych zabiegów, odwróciłem się i poszedłem prosto w kierunku bramy. Po kilku krokach obejrzałem się i ponownie uśmiechnąłem, po czym nieznacznie przyśpieszyłem. Idąc zastanawiałem się, kiedy' ruszy za mną. Pochylnia wznosiła się łagodnie, widziałem już szeroki, pokryty jakąś tkaniną uchwyt przy zamku, wąską szczelinę, spoza której docierało nikłe światło, złotawą, jakby polerowaną listwę. Cisza. Strażnik nie ruszał się ze swego miejsca na nabrzeżu. W końcu poczułem pod palcami gąbczastą osłonę uchwytu, pchnąłem lekko furtkę i postawiłem stopę na szerokim, ledwo zaznaczonym progu. W tym samym ułamku sekundy ujrzałem tuż przed sobą znajomy kask i usłyszałem śpiewny głos, pełen łagodnego wyrzutu: — Spóźniiiłeś się…
Читать дальше