Zajrzałem w głąb bramy. Tworzyła rodzaj zaułka między skrzydłami budynku. Pośrodku widniała niewielka wolna przestrzeń, jakby arena z czymś przypominającym staroświecki zegar słoneczny, którego wskazówkę wieńczyła jedna lampka kłująca wzrok jasnym pomarańczowym światłem. Arenę otaczały szerokie fotele ustawione w trzech rzędach. Zaledwie w kilku tkwiły nieruchome sylwetki gości.
Rozejrzałem się. Ani w okolicy reklamowych tablic, ani w okrągłej sieni nie zauważyłem żadnego stoiska czy okienka przypominającego kasę. Wyprostowałem się i patrząc prosto przed siebie, wszedłem do środka. Minąłem korytarz i wkroczyłem na placyk pod przeźroczystym dachem. Powietrze było tu równie świeże jak na ulicy, unosiła się w nim jakaś nieuchwytna woń. Nie umiałem jej określić ani nawet stwierdzić z całą pewnością jej obecności i uprzytomniłem sobie, że wzbudza we mnie zniecierpliwienie. Ale dla nich była zapewne subtelna i kojąca.
Minąłem kilka foteli i ulokowałem się mniej więcej na wprost wejścia, w ostatnim rzędzie. Oparcie poszło daleko do tyłu, kiedy jednak chciałem zmienić pozycję, posłusznie powędrowało za moimi plecami. Poręcze sąsiedniego fotela znajdowały się nie bliżej niż pięćdziesiąt centymetrów. Między rzędami pozostawiono prześwit dostateczny, aby można przejść z nieruchomą twarzą, nie patrząc pod nogi.
Splotłem ramiona na piersi i czekałem. Nie wiem, jak długo. Z ulicy co chwilę ktoś wchodził, przeważnie samotni mężczyźni, ale miejsca przede mną wciąż pozostawały wolne. Nagle światło przygasło. Na plac padła różowawa poświata. Lampa na szczycie pręta sterczącego z ustawionej pośrodku ringu konstrukcji zapłonęła ostrym blaskiem, po czym zaczęła migotać. Ruch w sieni ustał. Krążki świateł dokoła ostatecznie sczerniały, pozostała jedynie ta pomarańczowa lampa, której błyski stawały się coraz częstsze, coraz bardziej natarczywe. Nagle odezwała się jedna, początkowo ledwo słyszalna struna skrzypiec. Jej dźwięk narastał, rozbrzmiewał tuż obok, a jednocześnie przychodził jakby z bardzo daleka, z przestrzeni, ze wszystkich kierunków naraz. Przenikał najdrobniejsze włókna nerwowe, które zdawały się przyjmować jego częstotliwość i odpowiadać rezonansem oznaczającym szaleństwo. Pomarańczowe błyski zmieniały się w eksplodujące pod powiekami ładunki. Tło akustyczne, na którym pulsowało już nie światło, a gwiazda, wybuchające rytmicznie słońce, obezwładniało, była w nim groza i nie dająca się określić samotność, ale nie było siły. Zaledwie to pomyślałem, poczułem dotyk czyjejś ręki na ramieniu.
Powoli odwróciłem głowę i spojrzałem za siebie. — Przepraaaszam… — wionął mi do ucha najcichszy z możliwych szeptów. Poczułem na skroniach chłód i zorientowałem się, że ktoś, kto stanął za mną, nakłada mi na głowę słuchawki. Spojrzałem odrobinę przytomniej i ujrzałem młodą dziewczynę. Poruszając palcami, jakby przeprowadzała operację chirurgiczną, umocowała mi na skroniach lekki aparacik, wydobyty z oparcia fotela. Teraz dopiero spostrzegłem, że wszyscy znajdujący się na widowni mają na włosach płaskie, kabłąkowate słuchaweczki, spięte u szczytu głowy spiralną siateczką. Chciałem podziękować dziewczynie przepraszającym gestem, ale jej obraz zamazał się nagle, zamiast twarzy okolonej długimi, lśniącymi w pomarańczowych błyskach włosami ujrzałem przed sobą karykaturalnie rozległy, jakby obserwowany z ogromnej odległości krajobraz i znalazłem się w powietrzu. Nie, w przestrzeni. I nie żebym się tam znalazł. Sam byłem tą przestrzenią. Nie istniało miejsce, o którym mogłem powiedzieć, że mnie tam nie ma, nie istniały układy planetarne i galaktyki, przestał istnieć czas. Przez moment czułem jeszcze, że z tym czasem coś się nie zgadza, że jest alternatywa, która powinna pomóc mi przeciwstawić się temu, czego doznawałem, próbowałem skupić myśli, ale na próżno. Walczyłem chwilę, może ułamek sekundy, może całe lata, nie miało to teraz żadnego znaczenia i poddałem się prądowi, mijającemu wszelkie znane światy, które ogarniałem już sobą samym, ale poza którymi istniała widać inna, nieprzeczuwalna przestrzeń, jakby mogły obok siebie egzystować dwie nieskończoności i jakby teraz właśnie miało dojść do ich zespolenia.
Nie słyszałem muzyki. Wiedziałem tylko, że muzyka jest jedynym sposobem wyrażenia stanu, w jakim się znalazłem. Od niej zależało, czy moje istnienie osiągnie cel, ku któremu zmierzało, chociaż każda próba określenia tego celu równała się jego zaprzeczeniu. Jednocześnie pragnąłem tego i czułem, że w przestrzeni jaką byłem, jest cała wieczność dźwięków, że mogę nią gospodarować, jak mi się żywnie podoba. A także, że jakkolwiek nazwę teraz i w przyszłości tę muzyczną przestrzeń, nie popełnię błędu, ponieważ to z jakichś powodów jest niemożliwe. I znowu nie było w tym uczuciu siły, nie było również radości. Pomyślałem dźwięk i usłyszałem go, nie żeby zabrzmiał w tej chwili, istniał nieskończenie długo, zanim go przywołałem, i będzie istniał, kiedy go już odprawię wybierając nowe głosy jak piszczałki organów.
Mój stan uległ przeobrażeniu. Byłem jv dalszym ciągu wiecznością, ale wyrażoną teraz w płaszczyźnie. Płaszczyźnie, w potocznym tego słowa znaczeniu, nieskończonej, czułem tę nieskończoność opuszkami palców, wszystkimi zmysłami, ale równocześnie zdaną na łaskę drugiej nieskończoności, równie płaskiej jak ja, która rozciągnęła się pode mną i błyskawicznie przekształciła w jakiś niewyobrażalnie rozległy ląd.
W dalszym ciągu to ja wybierałem dźwięki, kształtowałem melodię, ale równocześnie rozwijała się ona sama, działałem pod nakazem jej brzmienia, które zmierzało w ściśle określonym kierunku. Prawa harmonii ani żadne inne nie miały z tym nic wspólnego. Moje ciało nabrało spoistości i poczęło reagować na otoczenie. Byłem płaszczyzną umieszczoną w jakimś wymiernym świecie, zależną od jego praw. Mógłbym porównać się z nieskończoną, niesłychanie lekką warstwą jakiejś tkaniny, bardziej zwiewnej niż pajęczyna, lecz przecież zdanej na prawa fizyki.. Ląd pode mną pozieleniał, w oka mgnieniu pokrył się miliardami dużych kwiatów ułożonych pod względem barw w jednolite plamy, jakby nieregularne koła. Był coraz bliżej. Ale to nie on unosił się ku mnie. Płaszczyzna, jaką byłem, zafalowała, nie czułem wiatru, choć w powietrzu był ruch, powstawał jakoby pod wpływem mojego własnego ciężaru, który sprawiał, że opadałem coraz niżej i niżej, unosząc się jeszcze nad rozkwitłą łąką, jednak już przeczuwając moment, w którym zetkną się z jej powierzchnią. Próbowałem bronić się przy pomocy dźwięków, ale zabrzmiały słabo. Na ułamek sekundy nie powstrzymały mojego upadku. Łąka była tuż. Niemal czułem ból, jaki sprawiał mi dotyk kwiatów, przeszywających płatkami tkankę owej płaszczyzny, która była mną, zbyt wątłej, aby cokolwiek mogło powstrzymać jej opadanie. Muzyka zaczęła przygasać i nagle uświadomiłem sobie, że umieram. To jest śmierć. Cudaczna, przebiegająca jakby poza czasem, ale najzupełniej rzeczywista i nieodwracalna. Śmierć.
Ta myśl mną wstrząsnęła. Błysnęła jak iskra, na ułamek sekundy dając świadomości kontakt z realnym światem. Wystarczyło. Gorączkowo sięgnąłem do skroni i zdarłem z głowy ową aparaturę, którą umieściła tam dziewczyna z obsługi tej sali koncertowej czy jak kto chce nazwać to miejsce, gdzie ludzie przychodzą pięknie umierać.
Miałem dość. Wydało mi się, że rozumiem już wszystko. Że nie potrzebuję niczego więcej, aby pozbyć się złudzeń. Pójdę teraz tam, gdzie sprawa rozstrzygnie się może brutalnie, ale szybko. Powinienem był zrobić to od razu.
Читать дальше