Załoga opuściła pojazd i zgromadziła się pod pancerną bramą. Ponownie zabrzmiał krótki, metaliczny dźwięk i stalowa płyta zniknęła jak zdmuchnięta, odsłaniając słabo oświetloną niszę. Bez pośpiechu ludzie opuszczali okrągłą salę. Pierwszy szedł ten, który wziął ode mnie bluzę. Nie zauważyłem jednak, żeby ktokolwiek wydawał jakieś rozkazy.
Na tę chwilę czekał mój opiekun. Wstał i nie troszcząc się o broń, nie zmieniając nawet położenia lufy, podążył za pozostałymi. Ruszyłem za nim. Nie uszedłem jednak daleko. Metr przed bramą zatrzymał się, odwrócił i podsunął mi przed oczy płasko wyprostowaną dłoń. Stanąłem. Czekałem, kiedy usłyszę szept „przepraszam”, ale nic nie powiedział. Mogłem za to spojrzeć mu w oczy. Były nijakie. Nie wyrażały nic. Niezbyt duże, ciemne źrenice tkwiły nieruchomo, mierząc w czubek mojej głowy. Nie sądzę, aby cokolwiek z tego. co widział, docierało do jego świadomości. I tak najwidoczniej miało być. Robił swoje, jak dobrze zaprogramowany automat.
Postał tak jeszcze kilka sekund, po czym bez jednego gestu w moją stronę opuścił dłoń, odwrócił się i wszedł do niszy, gdzie znajdowali się już wszyscy jego towarzysze. Zaledwie przekroczył próg, stalowa płyta bramy wróciła na swoje miejsce. Zostałem sam.
Nie potrafię powiedzieć, jak długo tkwiłem bez ruchu, wpatrując się bezmyślnie w gładką, połyskującą blachą i nasłuchując, jakbym naprawdę spodziewał się coś usłyszeć. Wreszcie oprzytomniałem. Odruchowo przetarłem palcami oczy i rozejrzałem się wokół siebie.
Blask przeszywający wnętrze hali zdawał się brać źródło z samego tworzywa, z jakiego wykonano ściany. Dokądkolwiek zwróciłem wzrok, musiałem mrużyć oczy, jakbym właśnie w tym momencie patrzył w tarczę wycelowanego we mnie reflektora. Ale nie było tu żadnych reflektorów. Nie było nic. Gołe ściany z kilkunastoma jednakowego kształtu otworami, przez które od biedy zdołałby się przecisnąć wychudzony szczur. Zajrzałem do najbliższego. Z oświetleniem wnętrza w każdym razie nie miały nic wspólnego. Wąska szpara, prowadząca do nikąd. Zasklepiona głucho, jakby zamurowana.
Pośrodku opuszczony pojazd. Okrągły, jak wszystko tutaj. Płaska tarcza, z niewielkim wybrzuszeniem w centralnej części, unosząca na obwodzie rząd obitych czarnym tworzywem foteli. Porzucona broń, jakby nie do użycia pod nieobecność obsługi. Za pojazdem wylot tunelu. Nadal otwarty, kuszący perspektywą wytyczoną łagodnym, żółtawym światłem. Ale nie po to pozwoliłem się tu przywieźć, żeby wracać tą samą drogą, nie osiągnąwszy niczego.
Próbowałem odtworzyć w pamięci położenie wlotu tunelu i jego długość. Na próżno. Zabrakło punktów odniesienia. Ziemskie kryteria były tu równie przydatne, jak powiedzmy, kompas.
Po raz któryś omiotłem spojrzeniem ścianę i nagle uderzyła mnie myśl, od której przez plecy przemaszerowały mi lodowate mrówki. Ta twierdza czy strażnica, w której się znalazłem, nie była zbudowana ot tak sobie. Zatroszczyli się, żeby wiele wytrzymała. Niech będzie, że w warunkach wojny sprzed tysiąca lat. Ale pod jednym względem mogła okazać się aż nazbyt współczesna. I dostatecznie dobra, żebym nigdy już nie ujrzał potoku, gdzie czekał Luta.
Ekran. Jeśli do budowy użyli dostatecznej ilości metalu…
Stałem chwilę jak porażony. Cisza stała się niemal dotykalna, ulegałem wrażeniu, że halę wypełnia powoli ale nieubłaganie jakaś kleista ciecz. Zachowanie ludzi, martwota miasta, bezruch, wszystko to działało paraliżująco, nawet jeśli się wiedziało, że odejście stąd jest tylko kwestią czasu. Ten czas mógł się teraz odrobinę przeciągnąć. Jak ta płaszczyzna podczas „koncertu”. O jedną nieskończoność.
Odchrząknąłem i nienaturalnie niedbałym tonem powiedziałem:
— Uważaj, Luta. Przywieźli mnie do podziemnej sali w jakimś bunkrze. To jedna z budowli na obrzeżu miasta, wchodząca w system obronny. Przyjechałem tu na takiej tacy z fotelami. Zsiedli z nich i poszli sobie. Jestem sam. Czekam. Ale gdybyś się spytał, nie mam ochoty czekać zbyt długo. Może ktoś w końcu raczy się mną zainteresować. Jeśli nie, niech baterie na prawym skrzydle rozwalą kilka wieżyczek, tych z okrągłymi dachami. Albo spalcie im łodzie na przystani. Mam nadzieję, że potrafią to sobie skojarzyć z moją wizytą…
Skończyłem. Chwilę wsłuchiwałem się w wyolbrzymione echo mojego głosu, które zatrzepotało między ścianami i uciekło w głąb tunelu.
Cisza. Luta nie mógł odpowiedzieć. Nawet, jeśli dotarło do niego, co powiedziałem. Jeśli nie, i tak nie ma się nad czym zastanawiać. A ci tutaj najwidoczniej potrzebują bardziej przekonujących argumentów.
Cisza. Nie powinienem się denerwować. To zmniejsza szansę. Jestem w lepszej sytuacji niż ludzie, którzy tkwią za tymi murami. Oni mają mnie. I tylko mnie. Powiedzmy, Yiandena, jeśli to prawda. Ja stanowię zagrożenie dla miasta. Dla nich wszystkich. Muszę być cierpliwy. To ja ich przetrzymam, nie oni mnie.
Tak. Pod jednym warunkiem. Jeśli Luta odbiera mój głos. Jeśli te ściany nie są za dobre dla naszych nadajników.
Odetchnąłem głęboko i przesadnie powolnym krokiem poszedłem do płaskiego pojazdu. Ulokowałem się w pierwszym z brzegu fotelu i przymknąłem powieki. Przed oczami pojawił mi się natychmiast obraz miasta, które tylko co opuściłem. Nie chciałem o nim myśleć. Nic mnie nie obchodzi jak żyją i umierają. Wartościowanie ich pojęć i ambicji nie należy do mnie. W każdym razie nic mnie do niego nie zmusza. Ale w końcu, nie trzeba wiele myśleć, żeby dojść, o co tu chodzi. O nic. Taka jest prawda. Im nie chodzi o nic.
No dobrze. Jeśli tak, nie powinni przywiązywać wagi do mojej obecności. Pod warunkiem, że uznają ją za epizod nie zagrażający na dłuższą metę ich umiłowaniu spokoju. O tym mógłbym ich przekonać. Gdyby, oczywiście, nadarzyła się po temu okazja.
Otworzyłem szeroko oczy. Jeszcze chwila, a byłbym zasnął. Spojrzałem na zegarek. Za dwie i pół godziny zacznie się dzień. Dwie i pół godziny to nic takiego. Można przesiedzieć je nad książką, nawet o tym nie wiedząc. Przegadać w klubie. Powłóczyć się z psem po parku.
Cisza. Rażący blask nieistniejących reflektorów, czarne szczeliny w ścianie opasującej rotundę pancerną obręczą, żółtawe ujście tunelu i ten idiotyczny krąg z twardymi fotelami o niskich oparciach. Przez moment przyjrzałem się sterczącej na wyciągnięcie ręki lufie ich broni, ale nie chciało mi się ruszyć, by spróbować odgadnąć jak to działa. Odcięli się od Ziemi, proszę. Prawda natomiast jest taka, że oni i wszystko, co ich dotyczy, nie obchodzi mnie nic. Tak nic, jak tylko to jest możliwe. A nawet bardziej. Czego się bali, nie pozwalając ziemskiej załodze opuścić statku? To przynajmniej jest teraz jasne. Wystarczy przejść ulicami ich miasta o dziewiątej wieczorem. Nie trzeba nawet spotkać przelęknionego strażnika ani chłopczyka domagającego się „soole”. Można obojętnie minąć wabiący barwnymi, ruchomymi plamami afisz zapraszający na fantomatyczny koncert. I w tym równocześnie tkwi przyczyna, dla której z coraz większą niechęcią odnoszą się do mieszkańców drugiego miasta. Dla której czas, zamiast łagodzić spory, rozdzielał i rozdziela ich coraz bardziej. Jakie to proste. Im nie chodzi o nic. Tylko tyle. Jeśli chwilę pomyśleć, można z tego zrobić nawet ideologię. Można uogólnić emocje, czy ich brak właśnie, a potem obudować to uogólnienie normami zwyczajowymi, doświadczeniem, organizacją codziennego życia, ba, nawet odpowiednio okrojonymi badaniami socjologicznymi, kulturą, sztuką… To umieranie pod postacią nieskończonej płaszczyzny osuwającej się na ukwieconą łąkę było w swoim rodzaju piękne. Koncert… tak, i muzyka. Nie był to spektakl dla ubogich. Co to, to nie. Tym gorzej.
Читать дальше