Luta podszedł bliżej i okręcił się jak kobieta, która włożyła nową suknię.
— Dobrze mi w tym? — spytał.
— Bardzo — oświadczyłem z przekonaniem. — Ale staraj się nie oddychać.
Rada była na miejscu. Pobłyskująca półprzezroczystymi łuskami bluza opinała jego szeroki tors jak elastyczny bandaż założony niekoniecznie fachową, ale za to nie pozbawioną krzepy ręką.
— Teraz ty — mruknął. — No — zwrócił się do mojego płaczusia — mała maskarada…
— Jeszcze jedna przykrość — powiedziałem, zrzucając kombinezon.
Stałem w samych slipach, trzymając przed sobą kłąb cudacznego materiału. Obejrzałem go ze wszystkich stron, daremnie szukając jakiegoś zapięcia. Trafiłem na okrągły, jakby nadmuchany kołnierz, ale jego zadaniem było obejmować ciasno szyję, o przepchaniu tamtędy głowy nie mogłem nawet myśleć. W końcu wypatrzyłem uchwyt, przypominający staroświecki zamek błyskawiczny. Szarpnąłem i bluza najeżyła się nagle jakby drobnymi ostrymi muszelkami. To nie była właściwa droga. Zniecierpliwiony pociągnąłem mocniej. Trzasnęło i bluza rozpruła się od razu na trzy części. Przyglądając się ich brzegom, w pewnej chwili machinalnie zetknąłem je ze sobą. Przylgnęły jak namagnesowane, scalając się z powrotem w jednolite tworzywo. Zrozumiałem, że bluzę można rozpinać czy raczej rozdzierać w dowolnym miejscu, a potem wystarczy połączyć poszczególne części, aby wszystko wróciło do normalnego stanu.
Skorzystałem natychmiast z tego odkrycia. Już ubrany, ponownie spróbowałem pociągnąć za ów uchwyt, który w pierwszej chwili wziąłem za zamek. Usłyszałem cichy syk jakby wypuszczanego powietrza i spostrzegłem, że wszystkie łuski ustawiają się sztorcem, odsłaniając skórę. W ten sposób zamiast kurtki miałem na sobie niezbyt gęstą siatkę, najeżoną otwartymi muszelkami. Przesunąłem uchwyt do poprzedniego położenia i muszelki zamknęły się natychmiast, wydając ten sam odgłos co przed chwilą.
Bawiłem się tym osobliwym zamkiem może minutę, nie próbując jednak dojść, jak to było urządzone. Ten strój, jednocześnie co się zowie przewiewny i szczelny, niewątpliwie bardzo pomysłowy, wydał mi się jednak odrobinę zbyt chytry i nieco za wygodny.
Rozerwałem jeszcze raz bluzę i założyłem pas z miotaczem, ogniwami energetycznymi i aparaturą łączności. Nic z tego. Wypychał łuskowatą tkaninę tak, że musiało to zwrócić uwagę najmniej spostrzegawczych mieszkańców miasta. Zresztą, kiedy tam się już znajdę, Luta i tak nie będzie mógł do mnie mówić. Nie tylko ze względu na łatwość namierzenia źródła fal radiowych, ale i głośnik, który mógł się odezwać w najmniej odpowiedniej chwili. Nonsensem byłoby zatykać sobie uszy słuchawkami. Wystarczy, jeśli w razie niepomyślnego obrotu sprawy sam zdążę go uprzedzić. Wezmę jeden mikrofon, osadzony na koronie zęba, jak to się robi na Ziemi w czasie przeprowadzania skomplikowanych operacji technicznych, kiedy ręce muszą być wolne, a warunki zewnętrzne uniemożliwiają użycie kasku.
Wróciłem do łazika i rozparłem się wygodnie w przednim fotelu. Luta pomyślał chwilę, po czym wskazał naszym „Nowym” miejsca z tyłu. Sam usiadł koło mnie. Zrozumiałem, że ma dość jazdy w zamkniętej kabinie. Sprawdziłem zdalne sterowanie transera i na chwilę żar mknąłem oczy.
— Nie śpij teraz — usłyszałem natychmiast. — Może później, nad rzeką…
— Nie śpię — odpowiedziałem, nie podnosząc powiek. — Jedziemy już?
Nie odpowiedział. Dobiegł mnie daleki szum, pomyślałem, że transer rusza teraz z miejsca i możliwe, że jutro o tej porze będzie już po wszystkim.
Zbudziłem się nagle, jakby pod wrażeniem jakiegoś wstrząsu czy dźwięku. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem. Z lewej, niemal na wyciągnięcie ręki przesuwała się jakaś bezbarwna masa. Usłyszałem dziwne odgłosy, jakby chlupotania i szybko poszukałem spojrzeniem Luty. Siedział na swoim miejscu i nie patrzył w moją stronę. Poczułem raptem na twarzy zimne krople i oprzytomniałem.
Łazik sunął dnem płytkiego potoku. Z lewej strony wprost z wody wyrastała pionowa, gliniasta ściana wysokości co najmniej dziesięciu metrów. Z prawej ciągnął się rząd strusiowatych drzew, tym razem rosnących ciasno jedno przy drugim. Gdzieniegdzie stykały się nie tylko zwisającymi kitami, ale i pniami, tworząc jakąś nieskładną, szczelną plecionkę. Była to droga co się zowie zamaskowana. Pomyślałem, że Naan i jego strachliwy kompan pierwsze zadanie wykonali na piątką i poczułem ponowny przypływ rozdrażnienia. Obejrzałem się. Siedzieli jak przedtem, w możliwie najwygodniejszych pozach, na jakie pozwalały im wywinięte do tyłu ramiona.
Powędrowałem wzrokiem ponad ich głowami wzdłuż drogi, którą zostawiliśmy za sobą. Strumień płynął prostym korytem, na całej długości głęboko wciętym w gliniasty grunt. Z wyglądu nieba wywnioskowałem, że przespałem co najmniej godzinę.
Przestrzeń przed nami zaczęła jaśnieć. Brzegi zbliżyły się wprawdzie do siebie, ale w bliskiej perspektywie urywały się, odsłaniając zalaną słońcem płaszczyznę pokrytą jakby warstwą srebra. Dojeżdżaliśmy do rzeki.
— Ile do miasta? — spytałem, poprawiając się w fotelu.
— Już jest miasto — burknął ponuro Luta.
Ujechaliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów, po czym łazik przyhamował i przysunął do zbocza. Drzewa z prawej strony przechylały się, grożąc upadkiem. Ale w wodzie nie było śladu pni. Wbrew pozorom musiały mocno tkwić korzeniami w błotnistym gruncie.
Transer wyprzedził nas i zastopował. Palce Luty wisiały chwilę nieruchomo nad pulpitem, wreszcie zdecydował się, pchnął maszynę jeszcze trochę do przodu i wpakował ją pod pionową skarpę, tworzącą w tym miejscu rodzaj płytkiej zatoki. Przed nami pozostało nie więcej niż dziesięć metrów kamienistego dna, po czym wody strumienia wykonywały gwałtowny zwrot mieszając się z leniwym nurtem rzeki.
Na przeciwległym jej brzegu rozłożyło się miasto. Kopulaste wzniesienia rozstępowały się, ukazując spłaszczone dachy, przeważnie przysiadłe nisko nad ziemią, splątane nitki tras komunikacyjnych, białe, niemal świecące mury. Nad tym wszystkim górowały smukłe sylwetki kilku wieżyczek przypominających obeliski lub minarety, zwieńczone cebulastymi zgrubieniami. Szczegóły były niewidoczne, rzeka tworzyła tutaj rozlewisko szerokości co najmniej półtora kilometra. O lepszym punkcie obserwacyjnym nie mogliśmy nawet marzyć. I nie tylko obserwacyjnym.
— Daj lornetkę — mruknąłem, kiedy ucichł już szum silników i łazik znieruchomiał, wciśnięty między gliniastą ścianę a rufę transera.
— Po co — odburknął Luta. — Obejrzysz to sobie z bliska…
Podał mi jednak to, o co prosiłem, po czym natychmiast przełazi na pancerz ciężkiego wozu i zajął miejsce pod wieżą.
Nie zdążyłem nawet przemierzyć wzrokiem linii nabrzeża, kiedy w polu widzenia ukazał się osobliwy, owalny żagiel. W tym momencie przedstawiał on sobą dla nas coś nieporównanie bardziej godnego uwagi niż miękkie linie alfiańskiej architektury.
Odjąłem od oczu niepotrzebną lornetkę i skinąłem na Naana.
— Weź tego drugiego — powiedziałem szeptem — i wracajcie do ładowni, tam gdzie jechaliście przedtem. Klapa zostanie otwarta, ale żebym nie słyszał, jak oddychacie…
Poczekałem, aż zajmą wyznaczone miejsca, po czym sam przeskoczyłem na transer i usadowiłem się obok Luty.
— Wcześnie wypływają — zauważyłem.
— Uhm…
Podciągnąłem się na rękach i nachyliłem w stronę Naana.
Читать дальше