Oczekiwałem, że będą milczeć. Zabrzmiałoby śmiesznie, gdybym powiedział, że na to liczyłem, ale tak chyba było naprawdę. Mniejsza z tym.
Odpowiedzieli od razu. To znaczy ten pierwszy, który mniej się bał. Wsłuchiwałem się w jego słowa wypowiadane z dziwnym, miękkim akcentem, jakby recytował heksametry i upajał się ich pięknem. Nie był to miły ton. Nie dla kogoś, kto chciałby wdać się z nim w rozmowę, taką, w której zdanie partnera można traktować serio. Nawet gdyby to było zdanie odmienne od naszego. Słuchałem, jak mówił, i mimo woli pomyślałem o „naszych” obcych na stacji. Nie byli ich przyjaciółmi. Nie należeli też do naszych. Szkoda, że potrafili zachować się o tyle… godniej niż ci tutaj. Tak, godniej. Tak właśnie pomyślałem.
— Nie mamy map — zaśpiewał mieszkaniec Trzeciej. — Do miasta wejdziecie bez trudu… zwłaszcza w naszych ubraniach. Czy nadal będziemy zamknięci w tym ciasnym pomieszczeniu? Tam jest duszno… — poskarżył się.
— Nadal — rzucił twardo Luta. W jego oczach zapaliły się jakieś niedobre błyski. Nie znałem go takim. — Mów dalej — warknął.
— Co chcecie wiedzieć? — zawołał z nieukrywaną trwogą ten drugi. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział od chwili, kiedy zatrzymaliśmy ich na drodze.
— Czy ty… jak się nazywasz? — Luta zwrócił się. do wyższego, jakby nie zauważył, że jego towarzysz w ogóle coś mówił.
— Naan — wyjąkał zagadnięty.
— Jak? Naaan? — Luta specjalnie długo wymówił ten wyraz — czy Nan?
— Naan — powtórzył człowiek z miasta.
— Niech będzie. Więc słuchaj, Naan, masz żaglówkę?
— Co?
— Pytam czy masz żaglówkę? — w głosie Luty zabrzmiała nieukrywana irytacja. — A może powinienem powiedzieć żaaaglówkę? Teraz rozumiesz?
— Mam — odpowiedział pośpiesznie Naan.
— Dużą?
— No… normalną — widać było, że nie chce nas prowokować, ale nie bardzo wie, o co chodzi.
— To znaczy, że produkujecie jeden typ łodzi? — spytałem.
Naan z ulgą skinął głową.
— Tak. Mamy jachty… ale po rzece pływają tylko słoneczniki…
— Co?
— Słoneczniki — powtórzył z przymusem. — Tak się nazywają…
— Słonecznik to symbol statecznej pogody — bąknął jakby do siebie Luta. Dość głośno jednak, żeby żywić wątpliwości co do intencji tej wypowiedzi.
— Rozumiem — przytaknąłem ruchem głowy. — Wiać masz taką łódkę. Ile żagla?
— Dwanaście metrów…
~ — Dwanaście? — zdziwiłem się mimo woli. — Cóż to, macie tu stale huragany?
— Zostaw. I tak nie zrozumie, o co chodzi — wyręczył śmiałego żeglarza Luta. — Gdzie mieszkasz?
— Pierwszy Port — padło w odpowiedzi.
— Pierwszy Port — powtórzył Luta. — To dobrze. Wiadomo przynajmniej, że nad wodą. Daleko od przystani?
— Mam przystań przy domu… — wybąkał. — On tak samo… — wskazał swojego milczącego towarzysza.
— Świetnie — im więcej zadowolenia było w słowach wypowiadanych przez Lutę, tym bardziej ponuro one brzmiały. — A teraz chodź ze mną — rzucił, wskazując wieżę transera. — Pokażesz mi to na mapie. Porozmawiamy o adresach, rodzinach i tak dalej. Mamy masę czasu — powiedział to tak, że niewiele wysiłku trzeba było włożyć, żeby mu uwierzyć. Człowiekowi o nazwisku Naan przyszło to bez trudu. Nie mieszkając udał się we wskazanym przez Lutę kierunku.
— Mogę o coś spytać? — odezwał się lękliwie ten niższy, kiedy głowa jego towarzysza zniknęła we włazie.
Spojrzałem na niego niezbyt zachęcająco.
— Stawiacie pytania — załkał — jakbyście nie znali miasta… Przybyliście z bronią w takim ciężkim pojeździe… Traktujecie nas jak… — głos mu się załamał histerycznie. Umilkł i zagryzł wargi. Nie ulegało wątpliwości, że jeszcze chwila a rozpłacze się jak dziecko.
— Jak cię traktujemy?! — zezłościłem się. — Przecież nawet ktoś taki jak ty potrafi w końcu pojąć, że musimy załatwić tu swoje sprawy… obchodzące tylko i wyłącznie nas. Nie zaczepialiśmy was. Nawiasem mówiąc, nie jest tak, jak myślisz… niech ci wystarczy, że nie znamy waszego miasta. Nie z naszej winy znalazł się tu człowiek, którego chcemy wydostać. I on sam także nie miał najmniejszego zamiaru wchodzić wam w drogę… Tak się złożyło. Różne rzeczy zdarzają się ludziom, którzy lecą do gwiazd. Słyszałeś może o tym?
— Ale co ja mam z tym wspólnego? — wyjąkał. — Jakie macie prawo… przepraszam — zreflektował się — nie chciałem…
— Mów normalnie, do licha! — huknąłem.
— No… — zawahał się przez chwilę, po czym zaczął mówić bardzo szybko. Wyrzucał z siebie słowa, jakby pękła w nim jakaś spiętrzająca je tama. Zdania, wypowiadane wysokim, przerywanym głosem, zlewały się w rozpaczliwy, monotonny skowyt.
— Właśnie prawo — załkał. — Nikt nie ma prawa zmuszać do mówienia. Nie pomyśleliście o tym? Teraz będzie mi przykro. To niegodne człowieka. Ta ciasna skrzynia wypełniona ostrymi przedmiotami, duchota… przecież chcieliśmy jak najprędzej być w domu! We własnym domu! A ty jeszcze mówisz, że nie robicie nam nic złego… — urwał, przerażony. Cofnął się gwałtownie i wykonał szybki unik, jakby zasłaniając się przed ciosem.
Osłupiałem. Dobrą chwilę nie potrafiłem zebrać myśli. To przechodziło już wszelkie wyobrażenie.
— Przecież nie musiałeś mówić, skoro teraz ma ci być przykro — wysyczałem wreszcie. — Nie bój się. Nie naraziłeś swojego miasta i jego mieszkańców na żadne kłopoty. Powiedzmy, niemal żadne. Ale w końcu, jeśli miało cię to aż tyle kosztować, mogłeś milczeć. Znam takich, którym jedno słowo nie przeszłoby przez gardło…
— Jak to? — spytał z jękliwym wyrzutem — przecież on — skinął głową w stronę transera — kazał nam mówić… A przedtem groził bronią… Strach, przymus, gwałty… jak zwierzęta. Tak — zapiał — zwierzęta! Wiemy, co o was myśleć!
Miałem już dość. Dłonie same zwinęły mi się w pięści. Pomyślałem, że pokażę temu lalusiowi, co to jest gwałt. Że go…
Zatrzymałem się. Nie. Tak jest w porządku. Oni są u siebie. U siebie, to znaczy bardzo daleko od Ziemi. I tu zostaną. A ja wrócę spokojnie na Drugą. Odruchowo poruszyłem ramionami, jakbym poczuł na nich ciężar butli tlenowych. Ostatecznie, zdążyłem się przyzwyczaić. Normalny ekwipunek… nienajgorszy, jakby się kto pytał.
— Posłuchaj, chłopczyku — starałem się panować nad głosem. — Mógłbym powiedzieć, że odrobina przykrości jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A tobie pomoże jak nikomu innemu. Ale nie przyleciałem tutaj, żeby zajmować się waszymi charakterami. Jeszcze dzień, dwa i znikniemy. Niech ci się zdaje, że nas tu nie ma. Przyjdzie ci to bez trudu, bo i tak żyjesz jak we śnie… głupawym co prawda, ale w końcu nikt nie odpowiada za swoje sny. Umawiamy się, że nas nie ma. Nie istniejemy. Jesteśmy koszmarami z twojego snu. Wkrótce się zbudzisz i wszystko będzie jak dawniej. Wrócisz do swojego domu nad rzeką, do jakiejś Naaany, do „słoneczników” z dwunastometrowym żaglem i będziesz snuł łagodne rozmyślania, co zrobić, żeby było jeszcze przyjemniej. Albo i nie. Tak, rozmyślania to nie dla ciebie. A teraz…
Przerwał mi głośny pomruk Luty i głuchy łoskot. Odwróciłem się i ujrzałem ich za sobą. Obydwóch. Rozmowy odłożyli widać na później. Ale nie próżnowali. Naan był w szarym, roboczym kombinezonie. Powiedzenie „był w nim” jak rzadko kiedy oddawało istotę rzeczy. Przywodził na myśl wyschłe ziarno, tkwiące w starej, pokurczonej, niemniej wciąż jeszcze zbyt obszernej łupinie.
Читать дальше