— Lecimy we dwóch — oznajmił tonem, jakim obiecuje się dziecku wycieczkę do babci. — Grenian i Norin chcą jeszcze sprawdzić kierunek wiązki. Zatrzymują twoje materiały. Wrócą z nimi za tydzień.
— Pozdrów ich ode mnie — mruknąłem. Poczułem łaskotanie w gardle. Już teraz. Na szczęście to tylko trzy dni.
Zaśmiał się. Jego brwi powędrowały do góry. Pokiwał głową, jakby ujrzał coś, co go zaskoczyło.
— Przygotuj się na niespodziankę… — powiedział znaczącym tonem.
Aż mnie podniosło. Niespodzianka. To stanowczo więcej, niż mogłem marzyć.
— Od pewnego czasu dbacie o to — warknąłem — żeby mi ich nie brakło. A potem muszę wkładać głowę w aparaturę diagnostyczną. Albo urządzać fajerwerki. Czy tak będzie całą wieczność? W takim razie cofam wszystko, co o niej mówiłem. Wspaniała rzecz!
Był już w korytarzu. Drzwi zamknęły się niemal bezszelestnie. Jakby nie chciał nikogo budzić.
Uśmiechnąłem się do siebie i opadłem na fotel. Podłożyłem dłonie pod głowę i zamknąłem oczy. Odczekałem kilka minut.
Niespodzianka. Jeszcze jedna. Przed oczami stanęła mi twarz Putta. On pierwszy ostrzegał, żebym nie dał się zaskoczyć. Ujrzałem tę scenę, jakby rozegrała się kilka sekund temu. I tę, którą poprzedziła. Mogłem się jej przyglądać spokojnie. Słowa Cullena nie poruszyły we mnie żadnej drzemiącej struny. Moje zdenerwowanie było, że tak się wyrażę, programowe. Naprawdę tkwiłem w grubym okładzie z waty. Myśli pełzły leniwie, cisza kabiny jakby przychodziła z zewnątrz, z przestrzeni. Odpoczywałem.
A więc jutro. Czyli muszę się śpieszyć. Oczywiście bez paniki. Nie ma mowy o komplikacjach. Zdążę, choćbym miał to zrobić pięć minut przed startem. Co nie znaczy, że dziś na przykład czekają mnie ważniejsze sprawy do załatwienia.
Leżałem jeszcze bez ruchu dziesięć, może dwanaście minut, po czym wstałem, obciągnąłem kombinezon i wyszedłem na korytarz.
Jak się spodziewałem, w hollu nie było nikogo. Spoza zamkniętych drzwi kabin nie dobiegał najcichszy głos. Troska, aby jak najszybciej nakarmić kosmos informacjami o wspaniałościach ludzkiej cywilizacji, pochłaniała ich bez reszty. Znowu musiałem się uśmiechnąć. Cokolwiek można o mnie powiedzieć, należałem do tej cywilizacji. Fakt godny zastanowienia, zważywszy, co za chwilę zrobię. Pomyślałem, że bez najkrótszej bodaj wzmianki o mnie, moim życiu, myślach i wspomnieniach, te informacje nigdy nie będą prawdziwe. A takich jak ja znalazłoby się więcej. Lekko licząc, kilka miliardów. Jeśli nie brać pod uwagę dzieci i wariatów. Chociaż ich myśli byłyby może dla badających ziemską cywilizację ciekawsze od wszystkiego innego.
Minąłem dyspozytornię i nie rozglądając się, ruszyłem w stronę drzwi prowadzących do gabinetu diagnostycznego. Były otwarte. Wewnątrz panował półmrok. Zmatowiałe ekrany zlewały się z szarością nieoświetlonych pulpitów i ścian. Skądś, jakby z wielkiej odległości, dobiegało leniwe tykanie przekaźnika. W powietrzu unosił się ostry zapach jakiejś substancji chemicznej zawierającej chlor.
Stanąłem pośrodku pomieszczenia i zastanowiłem się. Znałem rozkład stacji. Wiedziałem, że z gabinetem sąsiadują pracownie farmaceutyczne i magazyny. Trudno o lepszy wybór, kiedy chce się przechować coś, co w żadnym razie nie może ulec zniszczeniu. Magazyny chemiczne z kolei przylegały do głównej nitki ciągu krioenergetycznego. Oznaczało to nie tylko chłodzenie w dowolnych granicach, lecz przede wszystkim specjalną konstrukcją grodzi i ścian. Wymarzony schowek.
Nie zastanawiając się dłużej, ruszyłem ku niskim drzwiom w bocznej ścianie gabinetu. I one nie stawiły oporu. Odszukałem wyłącznik. Zapłonęło łagodne, żółtawe światło odsłaniając perspektywę korytarza czy raczej półokrągłego tunelu. Jedna jego ściana była zupełnie gładka, w drugiej widniał szereg kabłąkowatych wypustek, osłaniających wejście do magazynów. Podłogę korytarza wyłożono tym samym tworzywem co w kabinach, idąc nie słyszałem własnych kroków. Cała stacja była wytłumiona i głucha jakby uciekło z niej powietrze.
Nie musiałem przystawać, żeby trafić. Wszystkie drzwi opatrzono napisami, których litery zapalały się, kiedy na nie patrzyłem. Trzymano tu niemal wyłącznie związki organiczne.
Przy wejściu do pokoju rezerwowej aparatury ktoś dopisał: „Wzorce rehabilitacyjne załogi”. Zatrzymałem się. Ładnie to nazwali. Inaczej niż autorzy reklamówek, ale ładnie. Sama etykieta budzi zaufanie.
Dotknąłem zamka. Drzwi ustąpiły natychmiast. Zbliżyłem się i obejrzałem listwę od góry do dołu, szukając jakiegoś dodatkowego zabezpieczenia. Nie było go. Wzruszyłem ramionami i nacisnąłem mocniej. Usłyszałem cichy szmer, jakby przesypywanego grubego piasku, po czym pomieszczenie „wzorców” stanęło przede mną otworem. Rozejrzałem się odruchowo i wszedłem do środka.
Oto antyteza trupiarni. Nie zadali sobie nawet trudu, żeby wyposażyć to wnętrze, pełne zawieszonych między życiem a śmiercią informacji, w znormalizowane pojemniki. Czy chociażby zwykłe plastykowe regały. Po rezerwowej aparaturze nie pozostało śladu. Od sufitu do podłogi piętrzyły się blaszane kasety opatrzone małymi etykietami. Skupiłem uwagę na tych ostatnich i nagle poczułem ucisk w żołądku. Zaczerpnąłem głęboko powietrza. Nie myliłem się. Miała ta wieczność swoje wstydliwie pomijane sprawy, które naprawdę wychodziły człowiekowi bokiem. Mogłem zrozumieć wstręt niektórych dawnych kultur do trupów, ale to tutaj było bez porównania gorsze. Nie zawsze wystarczy rozumieć, żeby opanować mdłości.
Przemogłem się i postąpiłem dwa kroki w stronę najbliższego rzędu skrzynek. To, czego szukałem, powinno znajdować się zaraz z brzegu. Najnowsza zdobycz. Czy raczej dostawa.
Z korytarza dobiegł jakiś dźwięk. Znieruchomiałem. Głos powtórzył się. Usłyszałem jakby przyciszone wołanie i kroki. Ucichły.
Odwróciłem się powoli i podszedłem na palcach do drzwi. Przywarłem policzkiem do framugi i posłuchałem chwilę. Nic. Potrząsnąłem ze złością głową, po czym pod wpływem nagłego impulsu wyszedłem na środek korytarza. W tej samej chwili w otwartych drzwiach gabinetu diagnostycznego ukazała się jakaś postać. Szerokie spodnie. Głębokie wcięcie w pasie. Głowa karykaturalnie powiększona o zarys włosów. Cień nie miał z tym nic wspólnego. Wiedziałem, że są po prostu czarne.
Oczywiście, ona. Jakby nie dość już było „przypadkowych” spotkań. I tego, co ode mnie usłyszała.
Bez pośpiechu zamknąłem magazyn i ruszyłem w stronę wyjścia. Cofnęła się, żeby mnie przepuścić, ale niezbyt daleko. Kiedy przekroczyłem próg, w gabinecie jaśniały wszystkie lampy. Stanąłem tak, że mogłem dosięgnąć ją jednym ruchem ręki.
— Zostajesz? — rzuciłem od niechcenia. — W takim razie pozwól, że przejdę.
Nie odpowiedziała. Trwała bez ruchu, jakby szukając w pamięci, po co tu przyszła.
— Masz kłopoty? — spytałem uprzejmym tonem. — A może szukałaś mnie, żeby mi powtórzyć, co ci powiedzieli? Nie byli zachwyceni, prawda? Bądź spokojna. To nie twoja wina. Gdyby przysłali Szeherezadę, ściąłbym ją pierwszej nocy. Sam im to powiem, przy okazji.
Przekrzywiła lekko głowę i zamrugała oczyma.
Teraz będzie sprytna — pomyślałem.
— Przeszedłeś badania? — spytała. — Dopiero teraz? — rozejrzała się, udając, że kogoś szuka. — Już poszli?
— Domyślili się, że przyjdziesz — burknąłem — Okazali się w miarę pojętni.
Przygryzła wargi. Z jej oczu pozostały szparki.
Читать дальше