Nie uśmiechnął się. Jakby nie dotarło do niego, że coś mówiłem.
— Gra, jaką prowadzisz — zaczął nie spuszczając ze mnie wzroku — jest nieuczciwa. Być może stawiasz wysoko. Ale płacić każesz innym.
— To już słyszałem — bąknąłem.
Skinął poważnie głową. Jego włosy zalśniły.
— Istnieje prawo — powiedział — że człowiek nie może być równocześnie w dwóch lub więcej miejscach. Słyszałeś o nim?
Wzruszyłem ramionami.
— To stare dzieje — burknąłem. — Z czasów, kiedy nikomu się nie śniło o tych tam… genoforach. To prawo wymyślili tacy jak ja. W obawie, że jeden Grenian zastąpi ich w każdej sieczkarni, nie mówiąc o instytutach…
— To bluff, Dan — rzucił twardo. — Nie lubię tego.
— Nawet jeśli bluffuję — odparłem — to nie bez powodu. Pan wie równie dobrze jak ja, że ów zakaz ustanowiono, kiedy ludzie nie potrafili sobie radzić równocześnie z łącznością czasową, zastosowaniami technik informatycznych w procesach myślenia i fantomatyką. Od tego czasu zrobiliśmy krok naprzód. Właśnie taki, jak z nicości w wieczność. O czym więc mówimy, profesorze? Dziś nikt już nie pojawia się w wyobraźni innych, udając własny oryginał. Ani nie prowadzi konferencji z sześcioma partnerami naraz. Tak było, zanim jeszcze zafundowaliście sobie wieczność. A teraz to prehistoria. Tylko wariat mógłby działać na kilka frontów, mając do dyspozycji czas… ciągle nie mogę — „warknąłem — przyswoić sobie terminologii.
Pominął to. Westchnął i przetarł palcami czoło. Nagle wyprostował się. Brwi zeszły mu się nad nosem.
— Pomimo to — wyrzucił z siebie — prawo pozostało. Osądź sam, czy straciło na aktualności… nawet, jeśli pierwotnie odnoszono je do czego innego. A ty — ciągnął — złamałeś to prawo. I dość już zabawy w słówka.
— Powieście mnie — burknąłem. — Nie żartuję. Ja bym się nie patyczkował.
Nagle palnąłem się w czoło.
— Prawda! — wykrzyknąłem. — Nie możecie! Zawsze będzie ten zapasowy słoiczek. Moglibyście zamurować go w grobowcu, jak dawniej żony władców. Ale tego nie zrobicie. Człowiek to pestka. Co innego genofory. Świętość. Tabu.
Jego oczy zmieniły nagle wyraz. Twarz mu się ożywiła.
— A propos — zagadnął zupełnie innym tonem — byłeś badany?
Trwało chwilę, zanim pojąłem, o co pyta.
— Uhm…
— Co powiedzieli? Nie myśl, że się wtrącam — dorzucił szybko. — Byłeś bardzo blisko epicentrum. Anihilacja w próżni… rzadko miewamy z tym do czynienia.
Patrzył na mnie ciekawie, jakby ta jedna kwestia pochłaniała go teraz bez reszty. Wzruszyłem ramionami.
— Nie wiem — mruknąłem. — Maglowali mnie pół dnia. Całkiem jak przed startem, w Centrali.
— I co?
— Nic. Jestem nieśmiertelny — uśmiechnąłem się krzywo. — I nawet nie zwariowałem. Zresztą tego akurat nie byli zdaje się pewni…
— Nie dziwię im się — wtrącił łagodnie. Przytaknąłem ruchem głowy.
— W każdym razie — dodałem obojętnym tonem — pocieszyli mnie, że to nie koniec. Za kilka dni zobaczę ich znowu. Nie wiem, gdzie się podzieję przez ten czas… Gra skończona? — spytałem, podnosząc głos.
Nie odpowiedział od razu. Zrobił dwie rundki dookoła fotela, stanął i zapatrzył się w iluminator.
— Tak — odezwał się wreszcie z namysłem. — Co chcesz dalej ze sobą zrobić?
Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć i potrzymałem je tak chwilę. Zabrakło mi nagle słów.
— Nie wiem — wyszeptałem nieoczekiwanie dla samego siebie. Owładnęło mną dziwne uczucie. Byłem zły, że mówię. Ale musiałem mówić, ponieważ przestałem myśleć. Wiedziałem jedno. Potrzebuję dźwięku własnego głosu.
— Nie wiem — powtórzyłem. — Kiedy zostanę sam…
— Skończ z tym — przerwał łagodnym tonem. — Chciałem tylko, żebyś przestał się zgrywać. Żadnemu z nas nic z tego nie przyjdzie. I nie uzależniaj swojej decyzji od innych.
Zamyślił się. Jego oczy powędrowały W stronę iluminatora. Uśmiechnął się, jakby coś zobaczył. Ale nie w iluminatorze. Daleko poza nim. W przestrzeni.
Ty tego nie pamiętasz — podjął po chwili. — Miałem sześć lat, kiedy ogłoszono decyzję prezydium unii parlamentarnej o zastąpieniu kar medycyną. Zresztą bionicy, moi protoplasci — jego uśmiech stał się odrobinę szerszy — postulowali to od dawna. Po wysłuchaniu komunikatu, pamiętam jak dziś, ojciec przyszedł do mojego pokoju, wziął mnie na kolana i powiedział: „W porządku, Nań. Teraz mam pewność, że wyrośniesz na uczciwego człowieka…”
Grenian umilkł znowu, tym razem na dłużej. Tak długo, że musiałem pomyśleć, czy nie zapomniał o mojej obecności. Zrobiłem ruch, jakbym zamierzał podnieść się z fotela. Drgnął i spojrzał na mnie jak przebudzony. — Przepraszam — powiedział zmienionym tonem. — Widzisz, likwidację kar ja osobiście uważam za jeden z najważniejszych kroków na drodze, jaka została za nami. A takich jak ty nie sądzi nawet medycyna. Interesujesz ją z całkiem innego powodu. Co do pracy, zostaniesz w Zespole. Niewykluczone, że będziesz miał nieco więcej zajęcia… poza Ziemią — zająknął się, ale odwrócił tylko głowę i mówił dalej: — Może to lepiej, może nie. Pozostaje kwestia, czy nadal zechcesz protestować przeciw… wieczności w sposób, jaki zademonstrowałeś przed odlotem z Ziemi? A przede wszystkim: co myślisz ze sobą zrobić?
Milczałem dłuższą chwilę. Kiedy wreszcie mogłem odpowiedzieć, mój głos brzmiał jak zawsze. I była w nim pewność, której źródło leżało poza mną.
— Nie wiem — burknąłem. — Zresztą jakie to ma znaczenie. Nie ja sam, to wy mi coś wymyślicie. W gruncie rzeczy wszystko mi jedno.
Potrząsnął głową.
— Nie — powiedział z przekonaniem. — Nikt nic za ciebie nie wymyśli. Wiesz o tym tak samo dobrze, jak ja. Tamto to tylko gra, jak się wyraziłeś. Może nie umiałem z tobą rozmawiać. Przepraszam. Poczekaj — powstrzymał mnie ruchem dłoni — nie mówię, że usłyszałeś ode mnie nie to, co trzeba. Sam zrozumiesz, pewnie trochę później… może już rozumiesz, tylko nie wiesz jeszcze, co z tym zrobić. Ale mam prośbę. Kiedy będziesz wiedział, przyjdź do mnie. Nieważne, co powiesz. Prawdę czy nie. Możesz nic nie mówić. Chcę cię tylko zobaczyć… kiedy zadecydujesz. Powiedzmy — uśmiechnął się znowu — że zapraszam na rewanż…
Skinąłem głową. Nie chciałem go oszukiwać. Nie chciałem wielu rzeczy, które się stały. Przykłady? Mniejsza o nie.
Postałem kilka sekund świdrując wzrokiem betomitową ścianę, po czym odwróciłem się i bez słowa ruszyłem do wyjścia. Uchyliłem drzwi. Stanąłem. Nagle dobiegł mnie mój własny głos.
— Co mogę zrobić?
Czekałem długo. Jego twarz ciemniała powoli. Powieki mu opadły. Poruszył bezradnie ramionami.
— Nie wiem… powiedział wreszcie.
Uniósł nieznacznie ręce i zatoczył nimi jakieś bezsensowne półkola. — Nie wiem… — powtórzył cicho.
Gra się skończyła. Zrozumiałem to już przed chwilą. Kiedy usłyszałem brzmienie własnego głosu tu, pod tymi drzwiami. Jedyne, co mogłem zrobić, to przestać na niego patrzeć. Odejść.
Pełnia słonecznego dnia. W żółtym półmroku rysują się pozbawione konturów skalne odłamy. Z gładkiego, ubitego pyłu sterczą ostre szczyty głazów. Stąd, z Bruno, Słońce nie jest już gwiazdą. Ale jego światło zaledwie ciecze, chwilami wydaje się gęste jak maź. Skały i konstrukcje opływa ze wszystkich stron, ten świat od pierwszej chwili swojego istnienia nie widział porządnego cienia.
Читать дальше