Oblał mnie żar. Znowu zacząłem się pocić. Dziwne. Byłem przecież spokojny. Teraz już tak. Spokojny jak nigdy. Mimo to zabrakło mi nagle tchu. Zerknąłem na czujnik pod okapem kasku. Ciemny. Butle tlenowe są w porządku. Zawór otwarty na całą niemal szerokość. A przecież unoszę stopy, jakbym stał na rozżarzonej kuchennej płycie.
Na płycie… Chwileczkę. Wziąłem w palce główkę czujnika, nie większą niż tabletka od bólu głowy, i schyliłem się nisko.
Nie musiałem nawet dotykać podłoża. Zadźwięczał przeciągły sygnał. Rozjarzyło się alarmowe światełko. To nie była kuchenna płyta. Ale i nie zimna. Gdyby nie podeszwy próżniowych butów, już dawno zostawiłbym na niej skórę.
Nie miałem tu czego szukać. Jeśli, oczywiście, mam zdążyć. Jeśli istnieje możliwość, że zdążę.
Wysoko podnosząc nogi, przebiegłem kilkanaście metrów. W pewnej chwili grunt pode mną zabarwił się na wiśniowo. Pomyślałem, że koniec. Ale to tylko wzrok płatał mi figle. Przystanąłem i zaczerpnąłem powietrza. Rzuciłem okiem na wskaźnik kalkulatora i zdrętwiałem. Nie mogło być pomyłki. Nie dokonywałem żadnych obliczeń poza jednym. Dokładnie w miejscu, gdzie teraz stałem, tępy dziób statku przywarł do pancerza pantomatu.
Gorączkowo sięgnąłem obiema dłońmi do kasku i wodząc głową jak piłką, omiotłem otoczenie światłem reflektora. Nic. Pustka. Śladu jakiegokolwiek kształtu poza talerzami anten. Żar nie do zniesienia. Światło alarmowej lampki pod okapem kłuje jak laser. Jeszcze minuta, może dwie. To wszystko.
Rzuciłem się rozpaczliwie, bez sensu, i nagle na wprost mnie błysnął lustrzany refleks. Jest. Nie dość, że mam zostać żywcem spalony, pozbawił mnie statku.
Rakieta trwała nieruchomo w próżni. Jej dziób, przesunięty o kilka stopni w stosunku do pierwotnego położenia, widniał nie dalej niż dziesięć metrów. Dziesięć metrów międzyplanetarnej próżni. Właściwie już galaktycznej. Ale w mojej sytuacji wychodziło na jedno.
Nie miałem wyboru. Każda chwila zastanowienia mogła kosztować wszystko. Wyszarpnąłem pistolecik, wycelowałem smugę reflektora w miejsce, gdzie z kadłuba wspinają się osłony dyszy i skoczyłem. Odbiłem się słabo. Co nie znaczy, bym, jeśli chybię, nie miał tak lecieć w nieskończoność. Oczywiście mogłem manewrować pistoletem. Na to jednak, by odrzut skierował mnie we właściwą stronę, należało strzelać prosto w pantomat. Dość już miałem prób, do czego jest zdolny. Powiedziałbym, że więcej niż dość. Poczułem, że moje rękawice ślizgają się po czymś, przypominającym gładko wyszlifowany lód. Przylgnąłem do niego rozczapierzonymi palcami, wkładając w to wszystkie pozostałe siły. Nic z tego. Jechałem z nie zmniejszoną szybkością, zadzierając nogi wysoko nad głową. Kątem oka pochwyciłem odrzuconą klapę włazu. Szarpnąłem się w jej stronę, ale ciało nie poszło za ruchem ramion. Mimo wszystko trochę mnie to przystopowało. W każdym razie dość, by półtora metra przed skośnie ściętym wylotem dyszy trafić lewą stopą w korpus statku. Wystarczyło. Magnes przywarł do pancerza. Znieruchomiałem.
Odczekałem kilka sekund, po czym stanąłem. Zakręciło mi się w głowie. Na oczy spływał pot, ale czujniki ściemniały. Żyłem. Nie groziło mi już całopalenie. Przynajmniej na razie.
Właz, o który otarłem się w locie, nie prowadził do kabiny pilota. Tędy wyszedł automat, pozostawiając sobie otwartą drogę powrotu. Nie będzie już potrzebny. Niewiele brakowało, a to samo dałoby się powiedzieć o wejściu do śluzy. Śmiesznie mało, jeśli chwilę pomyśleć.
Zatrzasnąłem klapę komór ładunkowych i jak mogłem najszybciej spuściłem się do kabiny. Nad wejściem płonął jeszcze czerwony ognik, kiedy odblokowałem stery. Uderzyłem z dyszy czołowych jak przy awaryjnym hamowaniu. Poprawiłem. W następnej sekundzie sięgnąłem do pulpitu łączności. W kabinie obudziły się tysiące pastelowych świetlików. Zabrzmiał zmieszany gwar sygnałów i kodów. Wróciłem do mojego świata.
Automaty wyrównywały ciśnienie. Lampka nad klapą śluzy zgasła. Do zaworów butli tlenowych przyssały się końcówki przewodów, obiegających część statku przeznaczoną dla załogi. Znowu stałem się pilotem. Panem przestrzeni grawitacyjnej Słońca. Choćby było tylko jedną z gwiazd.
Zamknął mi drzwi przed nosem. Obezwładnił automat. Kiedy odkryłem, że skonstruował ów zagadkowy stożek w miejscu usuniętym z pola widzenia ziemskich fotoobiektywów, chciał się mnie pozbyć. Szybko i higienicznie. Na wszelki wypadek pozbawił mnie rakiety…
To ostatnie budzi pewne wątpliwości. Nieistotne, niemniej w wolnej chwili sprawdzę w przystawce zapisującej. Temperaturę, rzecz pozornie niemożliwą w tym miejscu, osiągnął pantomat wzbudzając prądy wewnątrz pancerza. Zmiana natężenia pola elektromagnetycznego albo po prostu stopień nagrzania powłoki mogły zaalarmować komputer rakiety. Stwierdził zagrożenie i działał tak, jakbym pozostawał na pokładzie. Zwolnił magnes, uwalniając równocześnie statek od niebezpiecznego sąsiada. Nie mógłbym mieć pretensji, nawet gdyby postąpił tak ktoś żywy.
Z odległości czterech tysięcy metrów pantomat jawił się w pasmach podczerwieni jak regularna kula wielkości laskowego orzecha. Powiększyłem obraz. Zieleń jajowatej tarczy ekranu przybladła. Dostrzegłem ciemniejszy punkt. Właz. Ciągle jeszcze otwarty, jakby liczył, że wrócę. Uruchomiłem laserowe szperacze. Temperatura pancerza pantomatu wynosiła dwanaście stopni. W próżni. Milimetr nad powłoką było minus czterdzieści. Nie sądziłem, że w tym rejonie takie temperatury w ogóle są możliwe.
Właz. Na dobrą sprawę powinienem wrócić. Cokolwiek tam było, nie mogę powiedzieć, że zrobiłem swoje. Przekonałem się co do kilku rzeczy. Ale samo to nie wyrównywało rachunku.
— Nawet jeśli wrócisz — powiedziałem na głos — warto przedtem pomyśleć.
Pomyślałem. Następnie chwilę pracowałem przy komputerze. Sprawdziłem obliczenia i wprawiłem statek w ruch. Uważnie śledziłem, jak wchodził na wyliczony przed chwilą tor. W porządku.
Posuwałem się po ciasnej jak na teorię pilotażu orbicie, w bezpiecznej odległości od pantomatu. Nie myślałem już o powrocie. Przygotowałem tory łączności, sprawdziłem zespoły semantyczne komputera i przystawkę zapisującą. Nie przyśpieszałem. Rozparłem się w fotelu i spod półprzymkniętych powiek śledziłem grę świateł na pulpicie. Granitowy punkt, nieco wydłużony, podobny do małej kropli, zmierzał szerokim, równym łukiem ku środkowi ekranu. Tym punktem byłem ja.
Minęło dobre trzydzieści minut, zanim z łuku powstało półkole. Znalazłem się na przedłużeniu linii, biegnącej przez środek pantomatu ku najjaśniejszej gwieździe. Wprost pode mną, jeśli stosować ziemskie punkty odniesienia, powinno znajdować się to „coś” na pancerzu. Przestrzelina o ostrych, poszarpanych krawędziach. Jak w starym, zatopionym okręcie.
Zastopowałem. Nie musiałem szukać zbyt długo. W okienku przy ekranie wyskoczyły nie liczby, lecz cyfry namiaru. Trafiłem jak po sznurku.
Wyłączyłem anteny poza jedną, kierunkową. Zestroiłem zespoły łączności i komputera. Chwilę przyglądałem się pantomatowi, jakbym miał nadzieję wypatrzeć z tej odległości bezsensowne z konstrukcyjnego punktu widzenia wybrzuszenie. Wreszcie sięgnąłem powoli do pulpitu i przerzuciłem nasłuch na fonię.
Kabinę wypełnił matowy, odmierzony głos, ni to kobiecy, ni męski. Aparatura tłumaczyła, jak zawsze pojęciami. Wsłuchiwałem się chwilę w padające nazwy, zanim zaczęły się układać w logiczny ciąg. Wtedy, po raz któryś tego dnia, na czoło wystąpił mi pot. Nic jeszcze nie rozumiałem. Czułem tylko, jak martwieje mi skóra na twarzy i głowie. Ale tym razem nie był to strach. Włosy uniosły mi się pod kaskiem jak żywe. Nie z przerażenia. Z wściekłości.
Читать дальше