Przekroczyłem poręcz i postąpiłem kilka kroków w stronę portera. Mój oddech uspokajał się powoli. Minęło jednak dobrych kilkadziesiąt sekund, zanim dotarło do mnie, że w otoczeniu zaszła jakaś zmiana. Stanąłem jak wryty. Powoli, jakby spełniało się to, czego oczekiwałem od lat, zaczął we mnie wstępować spokój. Nie poddawałem mu się łatwo. Jeszcze nie. Jakbym chciał celowo przedłużyć tę chwilę, nacieszyć się własną niepewnością.
Drzwi różowego pawiloniku stały otworem. Z wnętrza dobiegały odgłosy czyjejś krzątaniny. Stuk odkładanego drewnianego przedmiotu, jakby taboretu czy kawałka deski. Brzęk naczyń. Huk wylatującego pod ciśnieniem gazu oczyszczającego i szum wody. Chwila ciszy i ponownie brzęk szkła.
Bezwiednie skinąłem głową. Nogi niosły mnie same, niesłychanie powoli. W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że moja twarz rozciąga się w uśmiechu. I to stało się poza mną. Szedłem wzdłuż ściany budyneczku cichym, skradającym się krokiem. Dotarłem w końcu do drzwi i ostrożnie, centymetr po centymetrze wysunąłem głowę spoza framugi. Patrzyłem długo, zanim zrozumiałem. Moje wargi poruszyły się. Dobiegł mnie jakiś głos. Nie należał do mnie. Ale poza mną była tu tylko ta ubrana w prostą sukienkę kobieta, której usta z pewnością pozostały zamknięte. Starła właśnie powierzchnię kontuaru i zabierała się do naczyń, kiedy jej uwagę przykuł cień mojej głowy. Zwróciła twarz w stronę drzwi i zastygła w bezruchu. Dobrą chwilę staliśmy tak, mierząc się wzrokiem, przy czym zarówno ja, jak i ona chcieliśmy bardzo, żeby to, na co patrzymy, nie istniało naprawdę. Nic z tego. Była równie realna jak jej rozrzucone po całym mikroskopijnym wnętrzu gospodarskie przybory.
W końcu odwróciła głowę i zajęła się swoją sukienką. Strzepnęła ją, podciągnęła rękawy i poprawiła pasek. Następnie przygładziła włosy i ponownie spojrzała w moją stronę. Uśmiechnęła się. Dawała mi do zrozumienia, że skoro już jestem, ona potrafi przyjąć to z godnością.
— Zrobić panu coś do picia? — spytała. Głos miała wysoki. Mówiła cicho, nie tak cicho jednak, żebym nie zapragnął znaleźć się od razu jak najdalej stąd. Nie było w niej nic, co uzasadniało taką reakcję. Przyczyna tkwiła we mnie. Pamięć innego głosu. Mężczyzny. I jego śmiechu.
Poruszyłem przecząco głową.
— Starszy mężczyzna… — zacząłem. Urwałem, nabrałem powietrza w płuca i odczekałem chwilę. — Starszy mężczyzna — powtórzyłem. — Z brodą. Nosił taką wysoką, okrągłą czapkę. Czy to pani coś mówi?
Nie odpowiedziała. Jakiś czas przyglądała mi się bez słowa, po czym nagle potrząsnęła przecząco głową. Jej dłoń wykonała ruch w stronę leżącej na kontuarze szczotki. Przestałem być gościem. Nie miała dla mnie zbyt wiele czasu.
— Pracował tutaj — nalegałem. — Przedtem chodził po górach…
Ponownie poruszyła głową. Zmierzyła mnie spojrzeniem od stóp do włosów. Nie wypadłem najlepiej.
— Nie wiem — powiedziała tonem, w którym zadrgała nutka zniecierpliwienia. — Jestem tu od czerwca. Wszystko płynie przewodami z dołu — jej wzrok powędrował w stronę baterii kurków za kontuarem. — Ale trzeba podać i posprzątać. Nie było nikogo, pawilon stał zamknięty. Dlatego musiałam przyjść…
Westchnęła głośno, jakby z ulgą, po czym odwróciła się i zajęła swoimi kubkami.
To kończyło sprawę. Z całej jej postaci przebijało, że powiedziała więcej, niż musiała. I że teraz powinienem już pójść.
Zrobiłem to. Nie od razu. Zbyt często myślałem w ostatnim czasie o tym różowym pawiloniku, żeby tak po prostu odwrócić się i odejść. Potrzebowałem tych kilkudziesięciu sekund na oswojenie się z myślą, że to już wszystko.
W końcu kiwnąłem kobiecie głową i wycofałem się za próg. Nie obdarzyła mnie jednym spojrzeniem. Dla niej byłem już nieobecny, jak tamten stary człowiek, o którym nawet nie słyszała. Ponownie zabrzmiał mi w uszach jego śmiech, kiedy powiedziałem, że nie może umrzeć. Jak do tego doszło? O czym myślałem, zanim wpadłem na pomysł, by pytać o moje własne sprawy tego niepotrzebnego nikomu przewodnika, pochodzącego, jak sam powiedział, znikąd, z gór.
Nie wiem. W gruncie rzeczy to bez znaczenia Teraz. Wobec tej krzątającej się we wnętrzu różowego budyneczku kobiety. I nie tylko z jej powodu.
Odwróciłem się i wolnym krokiem podszedłem do balustrady. W tym miejscu stał wtedy i patrzył w dół, na skalną półkę. Nie obchodziły go okoliczne szczyty, spomiędzy których prześwitywały lodowe czapy, domki podobne do kolorowych klocków, zrzuconych z gór, sosny uczepione głazów sterczących z ciemnoszafirowego fiordu, słońce i wiatr. Nie obchodziło go, czy odnajdzie to wszystko jutro, za tydzień czy rok. Liczył się tylko człowiek, który tkwił kilka metrów niżej, na pochyłej półeczce i wyglądał, jakby za chwilę miał dać nura w przepaść. Nie pomyślał nawet, czy dla tego kogoś istniała już droga powrotu na to płaskie miejsce pod szczytem, czy też nie zdążył jeszcze zaznać dobrodziejstwa „wieczności”. Wyglądało, że w ogóle o niej nie słyszał. Przynajmniej jak długo się nie roześmiał.
Oparłem się łokciami o poręcz i powiodłem wzrokiem po dolinie. W pewnej chwili uśmiechnąłem się. Łatwo wytyczyć punkt w przestrzeni, z którego wzrok objąłby cały glob ziemski. Promienie światła nie muszą biegnąć po liniach prostych. Czy przyjdzie czas, kiedy w podobny sposób człowiek spojrzy na galaktykę? Teoretycznie nie można tego wykluczyć. A wszechświat?
Uśmiechnąłem się szerzej. Nie. Raczej nie. Ale przecież nie w tym rzecz. Chodzi o punkt, z którego potrafilibyśmy ogarnąć nie przestrzeń, lecz czas, jak tę dolinę, pełną światła i cienia, barw, powietrza niosącego zapach roślin, kamieni i morza. Zabawa, tak. No, to bawmy się dalej. Niektórym zdarzało się odnaleźć takie miejsca. Przynajmniej tak twierdzili. Ale tak było, dopóki człowiek pozostawał w czasie jak obraz w ramach. Przy największym bogactwie perspektywy, wytyczały ją nieprzekraczalne granice przestrzeni. A teraz?
Nie, teraz nie znajdzie się punktu, z którego można spojrzeć na własny czas i zbadać, czy choćby ogarnąć jego szansę. Taki sam próg, jak pomiędzy galaktyką a kosmosem. Tym niemniej człowiek sięga w ten kosmos. Przygotowuje trasy i statki. Prędzej czy później wytyczymy drogi przez wszechświat, jak teraz w kręgu własnego słońca. Może kiedyś to samo stanie się z czasem?
Odetchnąłem głęboko. Dzień osiągnął pełnię. Blask dalekich lodowych palców przygasł nieco, woda w fiordach zmieniła odcień, pojaśniała. Powinienem jechać. Dość dawno z nikim się nie umawiałem. Zdążyłem odwyknąć.
Oderwałem się od balustrady i zawróciłem w stronę portera. Idąc, machinalnie obciągnąłem kurtkę. O tej porze dnia ruch na tachostradzie nie będzie zbyt duży. Nie sądzę, abym kazał długo na siebie czekać.