To go zastanowiło. Przyjrzał mi się inaczej niż dotychczas. Jego wzrok odrobinę złagodniał. Ale tylko odrobinę. Skórę na szczękach miał dalej jak nadmuchaną. Nie znosiłem tego u siebie.
— Nie po to przyjechałem — mówiłem, ważąc słowa. — W ogóle po nic. Nie udawaj, że nie wiesz. Te kwestie możesz wykreślić. Chyba że — zawiesiłem głos i odczekałem chwilę, po czym dokończyłem półgłosem — tym razem ty tego potrzebujesz. Jeśli tak, służę. Nie żałuj sobie.
Odwróciłem się i wyszedłszy na płytę, zacząłem iść w stronę hali. Po kilkunastu sekundach usłyszałem za sobą kroki. Oczywiście. Miał mnie odprowadzić.
Są razem. Nieźle im się przysłużyłem. Co do niej, nie mogłem mieć pewności. Może doszła do wniosku, że tak jest lepiej? Albo przyjęła to po prostu, jak za pierwszym razem, bez roztrząsania i dzielenia włosa na czworo. One to czasem potrafią. Co innego jeśli chodzi o niego. Ten może o sobie powiedzieć, że dostał szkołę. I bierze ją w dalszym ciągu. Jego oczy, kiedy spytałem, czy jest sam. A przecież zrobiłem to bez żadnej myśli, najzupełniej niespodziewanie dla samego siebie. Nie chodziło mi o nic. Poza, być może, jednym: otarciem się o granicę pewnego kręgu w mojej pamięci. Jeśli to miała być próba, wypadła nieźle. Nie poczułem nic. I nagle zdałem sobie sprawę, że tego jednego on nie pojmie nigdy. Że przy wszystkim, co nas łączy, ta jedna jedyna sprawa legła murem między mną a nim, tworząc z nas odrębnych ludzi. Jeśli już sięgać do wielkich słów. Ale tak było naprawdę.
Są razem. Poczułem lekkie ukłucie w sercu. Fina? Wzruszyłem ramionami. Poświęciłem zbyt wiele, żeby zapomnieć, aby teraz wracać chociażby przelotnym, nieuświadomionym do końca wspomnieniem. Od początku sprawa była przesądzona, nawet przed obejrzeniem przygód tego fircyka z reklamówki. Nonsens.
Nonsens, tak. Ale nie dla tego, którego kroki słyszę teraz za sobą, a który myślał nie podobnie jak ja, ale tak samo. Zabawne. Minął niecały rok, a już nie rozumiem siebie samego, który opuścił część własnej świadomości. Nie własnej. Mojej. O to chodzi. Zajął się czym innym. Nie był osławionym bohaterem, „pilotem wszechczasów”, ale wziął sobie ożywioną czy raczej wyhodowaną powtórnie dziewczynę, którą kochaliśmy kiedyś. To znaczy kochał. Do licha z tymi liczbami, mnogą i pojedynczą.
— Zrobili ci nowy zapis? — rzuciłem, nie oglądając się. — Jak to się nazywa? Aktualizacja, prawda?
Usłyszałem jego oddech. Zbliżył się. Szedłem coraz wolniej.
— Nie — mruknął. — Nie dzieje się tu nic, co koniecznie musiałbym zapamiętać. Bez czego przestałbym być sobą. Nie to co ty — w jego głosie zabrzmiała kpina.
— To dobrze — powiedziałem.
Przemilczał to. Nie mruknął nawet. A przecież miał prawo pomyśleć. Nawet powinien.
Ostatnie metry przylepionej do hali galeryjki. Jeszcze kilka kroków i stanąłem na zalanej słońcem płycie lotniska. Jak okiem sięgnąć bezchmurne niebo, zmatowiałe i zrudziałe. Platforma wyspy, a także czekająca kilkadziesiąt metrów dalej moja maszyna wyglądają jak pociągnięte białą, fosforyzującą farbą. Upał jakby zelżał. A może przyzwyczajałem się po prostu.
Ten skurcz w okolicy serca, kiedy powiedział, że są razem. Coś, czego dotychczas nie zaznałem. Jakby przypływ irracjonalnego żalu. Takiego bez oglądania się za siebie.
Dziecinada. Jak przez mgłę przypomniałem sobie, o czym myślałem zamknięty w gigantycznym kokonie pantomatu. Kiedy stałem przed drzwiami ośrodka dyspozycyjnego, słysząc niemal wokół siebie bieg przetwarzanych, gromadzonych i ekspediowanych w kosmos informacji. Uderzyło mnie wówczas, że argumenty, których użyłem w dialogu z Grenianem, tkwią w określonym klimacie i że to jest ten sam klimat, jaki odnalazłem tam, wewnątrz. Mogło to dowodzić ich racji. Musiało tak być, biorąc na zdrowy rozum. A jednak temu właśnie przede wszystkim, jeśli nie jedynie temu, przeczyło to bezsensowne ukłucie w sercu, które przed chwilą na moment wytrąciło mnie z równowagi. Żaden człowiek nie wchodził w grę. Tego byłem pewny. Nawet ten, którego oddech czułem już niemal na karku.
Wydłużyłem krok. Jeszcze kilkanaście metrów i znalazłem się w cieniu padającym od maszyny.
Stanąłem i odwróciłem się. Poczekałem, aż podejdzie, po czym uśmiechnąłem się.
— Pokażesz mi wyspę? — zaproponowałem, wskazując głową kabinę.
Pomyślał chwilę. Niezbyt długo. W końcu odpowiedział uśmiechem. Jego twarz stała się przy tym niemal obca. Nie znałem jej takiej. Powinienem to robić możliwie rzadko. A najlepiej wcale.
Minął mnie bez słowa, po czym opierając prawą rękę na progu, jednym wyrzutem ciała znalazł się w kabinie. Stałem bez ruchu patrząc, jak lokuje się w tylnym fotelu. Szło więcej niż gładko. Robił, co chciałem, jak dobrze wychowany uczeń. Mniejsza, czy wiedział, czy nie. Teraz to już naprawdę bez znaczenia. Skoro mam go tutaj, w kabinie, zaraz za fotelem pilota.
Zająłem swoje miejsce i zapuściłem silnik. Zaskoczył od razu. Powierzchnią płyty niosło się delikatne granie. Zwiększyłem obroty i pchnąłem stery. Maszyną targnęło raz i drugi-
— Uważaj — burknął. — To nie rakieta. Zapomniałeś już, jak latają zwykli — zawahał się — ludzie…
— Chciałeś powiedzieć „śmiertelnicy”? — uśmiechnąłem się.
Byliśmy już na wysokości trzydziestu metrów. Przełożyłem stery i wziąłem kurs na wyspę. Pod nami rozścielało się morze przykryte rudawą roślinnością. Wyspa rosła w oczach.
— Co do tego, czy to było świństwo — powiedziałem starannie akcentując słowa — pozwolę sobie zauważyć, że wtedy nie było nas jeszcze dwóch. Sam wszystko zaplanowałeś. Dziwne, że muszę o tym mówić. A może tak daleko odszedłeś od tamtych czasów, że wydaje ci się to niemożliwe?
— Mniejsza z tym — burknął, odczekawszy kilka sekund. — Świństwo pozostaje świństwem. A czy odszedłem i jak daleko, możesz się kiedyś przekonać…
W jego głosie zabrzmiała nutka groźby. Chociaż nie. Raczej ostrzeżenia.
— Ostatnio ciągle spotykają mnie niespodzianki — powiedziałem lekkim tonem. — A co jedna, to zabawniejsza. Ty też masz coś dla mnie?
Zaśmiał się. Nie był to wesoły śmiech. Ani miły. Odniosłem nagle wrażenie, że ja zaśmiałbym się inaczej. Idiotyczne.
— Poczekaj cierpliwie — mruknął. — Coś chyba wymyślimy… — zaakcentował to ostatnie słowo. Jakby chciał podkreślić, że w pojedynkę nie wskóramy niczego. Przynajmniej niczego, co zasługiwało na wzmiankę.
Wyspa pociemniała. Jej wzgórza stały się zielone, widać już było korony luźno stojących drzew. W jednej z dolin zamajaczyły mi przez chwilę kolorowe dachy.
— A propos niespodzianek, rzuciłem, zwiększając obroty silnika — zrobiłem im kawał. Norinowi, Cullenowi, wszystkim. Wykradłem z magazynu na Bruno mój genofor i zapis osobowości. Jeśli się nie mylę, powinny teraz wchodzić na orbitę Neptuna. Dałem im dobre przyśpieszenie, wyrzucając z rakiety. Przyszło mi na myśl, że moglibyśmy pociągnąć rzecz dalej. Ty jesteś z pierwszego zapisu, zdjętego po powrocie z Europy. Oczywiście u nas w domu jest jego powtórka, wykonana… no, po tym pożegnaniu na starym lotnisku. I nie ma w tej chwili innego słoiczka, z którego moglibyśmy się odrodzić, ty czy ja. Rozumiesz? Pomyśl chwilę. Hodowca koncentratorów i pilot wszechczasów wracają nagle do jednej postaci, sprzed roku. Stają się na powrót facetem z Zespołu, którego ściągnięto na Ziemię, żeby go poddać „operacji wieczność”. Nie sądzisz, że tego nie da się już schować pod pierzynę? Że za dużo ludzi wie o tej całej hecy z pantomatem? Co ty na to?
Читать дальше