Uśmiechnąłem się. Byłem rad, że nie ma lustra, w którym mógłbym obejrzeć ten uśmiech. Uniosłem głowę i przebiegłem spojrzeniem tablice. Ciemne. Ekrany pulsowały matowym światłem, ale obiektywy przestały przekazywać obrazy z zewnątrz. W słuchawkach zatrzeszczało. Skrzywiłem się i powoli, jakbym układał pionki szachów, rozłączyłem przewody. Zdjąłem kask i odetchnąłem głęboko. Klapa włazu stała otworem. Kabinę wypełniało zwykłe, ziemskie powietrze. Uderzył mnie charakterystyczny zapach rozgrzanego metalu.
Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Obejrzałem się niechętnie i ujrzałem tuż nad sobą twarz Cullena. Nisko pochylony, patrzył na mnie z kpiącym uśmieszkiem. Jego wargi poruszały się. W tym momencie sprężarki chłodzenia ucichły nagle. Usłyszałem jego głos.
— Na co czekasz? — niemal dotykał wargami mojego ucha. — Wychodź, bohaterze…
Stał w dalszym ciągu zgięty wpół, podtrzymując lewą ręką biegnące pod stropami kable, jakby bał się, że spadną mu na głowę. Nie spuszczał ze mnie wzroku. W jego spojrzeniu było coś, co powinno zwrócić moją uwagę. Ale pomyślałem o tym dopiero później. Znacznie później.
Wstałem i nie spiesząc się uporządkowałem aparaturę mojego fotela. Odruchowo poprawiłem skafander i zwróciłem się w stronę wyjścia. Przepuścił mnie, wchodząc niemal w przystawkę zapisującą.
— Idź — burknąłem. — Mnie się nie śpieszy.
— Nigdy bym sobie nie wybaczył — zaśmiał się.
Zaciąłem usta. Postanowiłem, że nie będę mówił. Wytrzymam, jak długo się da.
Głową naprzód wpłynąłem do korytarza. Tu mogłem się już wyprostować. Przysłali po nas statek badawczy dalekiego zasięgu. Nie jakąś tam rakietkę dla krasnoludków. Rozczulający gest.
Przed wejściem do śluzy stał facet z obsługi lądowiska. Jakby się bali, że schodząc po drabince pośliznę się i stracę mowę. Miał na sobie nowiutki, błękitny kombinezon i czapkę z przezroczystym daszkiem. Minąłem go bez słowa, przeszedłem kiszkowatą, zbyt obszerną komorę i stanąłem w otwartym włazie. Spojrzałem w niebo. Słońce. Niemal niewidoczne, rozrzucone jakby w zabawie chmury. Ruch ciepłego powietrza na twarzy. Ziemia. Można zrozumieć tych, którym tu się podoba.
Dobiegł mnie głośny szum. Powoli opuściłem głowę. Ułamek sekundy wodziłem osłupiałym wzrokiem po płycie, zanim dotarło do mnie, na co patrzę. Cofnąłem się odruchowo, omal nie przewracając tego błękitnego z obsługi, który zdążył już wyjść i stanąć za mną na trapie. Szum narastał, przechodząc w ciągły grzmot, jakby dalekiej burzy. Zapragnąłem znaleźć się w przestrzeni. Wrócić, zatrzasnąć właz i uruchomić dysze startowe. Uciec od tego widoku, jaki przedstawiała w tej chwili wielokilometrowa płyta lądowiska.
Nie mogłem sobie przypomnieć, jak brzmiał ów „meldunek” pantomatu, ale musiało w nim być coś mocnego. Dobre kilka dni chodzili z głowami zadartymi do góry. Coś z zakresu higieny psychicznej. Strach. I to właśnie teraz, kiedy zrealizowali swoje odwieczne marzenia o trwaniu.
— No, idź — usłyszałem głos Cullena.
Ruszyłem. Tłum zafalował. Przebiły pojedyncze okrzyki. Na trasie wieży poruszyły się obiektywy kamer holowizyjnych. Nagle w niebo strzelił wąski snop światła. Chwilę trwał nieruchomo, po czym puścił się w szybki taniec, kreśląc nieregularne figury. Trzydzieści sekund później nad horyzontem zapłonął ogromny napis. Nazwisko, a pod nim: PILOT WSZECHCZASÓW. Poniżej mniejszymi, rozstrzelonymi literami; Witaj.
Siąść i płakać. Lub nasiąknąć durną jak parasol Einsteina. Duma krzepnie w człowieku, kiedy jest sam i nie znosi pompy. Co się tyczy płaczu…
Omal nie zjechałem z kilku ostatnich szczebli. Byłby to niezły kąsek dla reporterów. W stylu „swój chłop”. W ostatniej chwili udało mi się zapobiec tej pomyłce Stojący najbliżej rozstąpili się, żeby przepuście jakiś cudaczny, oklejony barwnymi płytami pojazd. To było przygotowane dla mnie.
Przez następne dwadzieścia minut robiłem różne rzeczy. Jechałem krzyczącym, powiewającym barwnymi szmatkami szpalerem, przystawałem, mówiłem coś, uśmiechałem się, machałem ręką. Mieli wszystko, czego się spodziewali. Kiedy cichli, wyrzucałem z siebie kilka słów, które stojący za mną Cullen kwitował pełnymi aprobaty pomrukami. Nic dziwnego. Nie ulega wątpliwości, że spodobałem im się. Najsłynniejszy toreador nie mógłby mi zarzucić, że uchybiłem któremukolwiek z kanonów gry na popularność.
Ze swej strony dbałem o jedno. Żeby na moment, na ułamek sekundy nie zatrzymać wzroku na jakiejś jednej, wyjętej z tłumu twarzy. Patrzyłem przed siebie, na wszystkich. Nie widziałem nikogo. Uciekałem myślą od tych kilkorga ludzi, którzy z całą pewnością stali tam, poza największymi skupiskami gapiów, i uśmiechali się do mnie. Udało mi się to. Udało się do samego końca.
Wieczorem ze swojego pokoju w gmachu Centrali połączyłem się z ojcem. Jego twarz ukazała się na ekranie jak portret. Czy lepiej rzeźba. Była równie nieruchoma. Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę, zanim udało mi się wydobyć słowo. Szukałem rozpaczliwie w pamięci, ale wszystko, co chciałem powiedzieć, ulotniło się bez śladu.
— To ja pierwszy — bąknąłem wreszcie.
Przymknął na moment powieki. Kiedy się podniosły, jego wzrok pozostał niezmieniony. Przebijało z niego zmęczenie. I nic poza tym. Ale to nie mogła być prawda. Znałem go zbyt dobrze.
— Masz nas teraz dwóch — stwierdziłem. Jakby to naprawdę było potrzebne.
W jego oczach zapalił się przelotny błysk. Zbyt krótki, bym mógł mieć pewność.
— Chciałbym wiedzieć — podjąłem po chwili — gdzie on… to znaczy gdzie ja teraz jestem?
Trwało kilkanaście sekund, zanim odpowiedział. Jeśli to była odpowiedź.
— A gdzie ty jesteś?
Nie chciałem tego, ale uśmiechnąłem się.
— U siebie. W Zespole. Póki co, Drugim. A tamten?
— Nie wstąpisz?
— Uważasz, że powinienem? — spytałem. — Chciałbyś tego naprawdę?
Zmarszczył brwi. Nie, żeby się zastanawiał. Był wściekły. Pierwszy raz od bardzo dawna widziałem go takim.
— Nie znam dokładnego adresu — rzucił. Jego głos brzmiał chłodno. — Powiedzą ci w Singapurze. Ośrodek metalurgiczny.
A więc jednak ruda. Mogłem sobie pogratulować. Chociaż, co właściwie miał zrobić? Po tym wszystkim. Co mógłbym zrobić ja, gdyby to się nie stało?
— Nie wiem — powiedziałem powoli. — Może wpadnę. Ale nie teraz. Mam coś do załatwienia. I nie miej do mnie żalu — dodałem pod wpływem nagłego impulsu. — Nie potrafię inaczej…
Przyjrzał mi się uważnie. Jego twarz tajała powoli. W końcu poruszył głową, przetarł końcami palców oczy i odetchnął głęboko.
— Tak sądzisz? — mruknął. To nie było pytanie. Mówił wyłącznie do siebie. — Dobrze. Zrób, co masz do zrobienia, i wracaj. Będziemy na ciebie czekać. I jeszcze jedno — dodał spuszczając wzrok. — Uważaj…
Poczułem, że tracę oddech. Najchętniej zatkałbym uszy palcami. Ale tłukła we mnie jakaś niedorzeczna nadzieja, że nie wypowie tych kilku słów, które mogły przesądzić wszystko. Sprawić, że chociaż pozostanie jeden, jak zamierzyłem, ja sam nie będę miał w tym udziału.
Może powinien. Na pewno chciał. Czuł, że to nie koniec. Jeśli prawdą jest, że znałem go dobrze, to on znał mnie lepiej.
A jednak nie powiedział. Ponownie skinął głową, poruszył wargami, jakby usiłował je skłonić do uśmiechu i napotkał opór, po czym bez słowa przerwał połączenie.
Читать дальше