Bezkresna zrudziała na jesieni łąka. Idealnie płaska. Powietrze jakby pełne kwiatowego pyłu, ale to tylko promienie słoneczne załamują się w prześwitujących tu i ówdzie spłachetkach wody, zmętniałej i skażonej rozkładem roślinnych szczątków. Przykry widok. Setki tysięcy hektarów oceanów i mórz na wszystkich kontynentach pokrywają hodowle metalurgicznych koncentratorów. Także przemysł chemiczny ma w tym swój udział. Jak tak dalej pójdzie, nie zostawią jednego archipelagu, na którym można by postawić żagle.
Cień maszyny, przesuwający się wolno po kożuchu roślin, lekko zmierzwionym jak zaniedbany trawnik, był ledwo widoczny. Nie śpieszyłem się. Tu nigdzie nie było daleko. Cel podróży i tak osiągnę zbyt wcześnie, kiedykolwiek by się to stało.
Mówiono mi, co tutejsze uprawy wysysają z wody morskiej, ale nie zapamiętałem tego. W każdym razie ruda jakiegoś metalu, odkładana, jak wszędzie, w rozwiniętych do absurdalnych rozmiarów główkach nasion. Koncentratory. Oto, jak można oszukać przyrodę. Coś tak na pozór odpornego na ludzką pasję przekształcania jak rośliny.
Sprawdziłem kurs. Ląd, do którego zmierzałem, leżał na wprost, w odległości nie przekraczającej stu dwudziestu kilometrów. Zabrałem mapy, ale nie musiałem w nie patrzeć. Pamiętałem stożkowaty kształt wysepki i rozległą, lekko pochyloną płaszczyznę hal produkcyjnych, rzuconych bezpośrednio na wodę. Jeszcze godzina, może półtora. Maszyna zwalniała, unosiłem się raczej, niż leciałem nad tą sztuczną łąką, która więziła wzrok jak mury i konstrukcje dawnych fabryk. Liście tych roślinek na dole nie znają wody. Pokarm czerpią wyłącznie z oceanu. Koncentratory muszą być suche, nad uprawami bardzo rzadko pojawiają się chmury. Deszcz nie pada nigdy. Przykry widok.
Zmieniłem położenie fotela i spojrzałem prosto przed siebie, gdzie poszarzały kożuch roślinności łączył się z nie mniej szarym niebem. Co nie znaczy, że myślałem o chwili, kiedy osiągnę ten punkt. Nie myślałem o niczym.
Maszyna zakołysała. Wiatr. Niezbyt silny, ale najmniejszy nawet ruch był czymś niezwykłym w tym martwym krajobrazie, na moment bodaj pozwalał o nim zapomnieć. Wyrównałem stery i nagle ujrzałem wyłaniający się zza widnokręgu blady zarys wyspy. Dobijałem do celu.
Lądowisko leżało pośrodku rozbiegających się promieniście torów sygnalizacyjnych. Jego okrągła, pomalowana na biało platforma przypominała starożytne wyobrażenia Słońca. Z czasów, kiedy oddawano mu cześć boską.
Zatoczyłem ciasny łuk i poszedłem pionowo w dół, celując w punkt przy samej krawędzi płyty. Była bliżej, niż przypuszczałem, wzrok okazywał się tutaj zawodny. Nie patrzyłem na wskazania przyrządów. Siadłem ciężko, niemal nie manewrując. Amortyzatory dobiły głucho, silnik przerwał na moment, zaskoczył znowu, po czym zgasł z cichym miauknięciem, schodząc w najniższe rejestry gamy. Osłony kabiny zapadły bezgłośnie w głąb kadłuba. Uderzyła mnie cisza. Tu na dole powietrze było nieruchome. Nie poczułem nawet śladu powiewu, jaki powinien powstać przy lądowaniu. Rozpalona od słońca płyta lotniska promieniała żarem. Dzień będzie upalny.
Dłuższą chwilę siedziałem bez ruchu, patrząc prosto przed siebie. Jakby ten, do którego przybyłem, miał za moment wyjść z płaskiej, kremowej hali przylegającej do lądowiska i pomachać mi na przywitanie.
Nikt nie wyjdzie. W hali zastanę jeden lub dwa maty, z wszystkimi informacjami, jakich może potrzebować człowiek zjawiający się na terenach przemysłowych. Jeśli na całym obszarze upraw pracuje pięć osób, to wszystko. Tu w każdym razie nie ma nikogo.
Przerzuciłem nogi przez poręcz i zeskoczyłem na płytę. Zadudniła głucho. Trzy, cztery metry niżej leżała powierzchnia morza. Równie martwa i nieruchoma! jak w promieniu dziesiątków kilometrów pod płaszczem roślin. Powietrze z minuty na minutę stawało się bardziej gorące, suche i ciężkie. Rozejrzałem się i zrzuciłem kombinezon. Wydostałem z kabiny spodenki kąpielowe i czapkę z długim, jakby okopconym daszkiem, zmieniającym barwę w zależności od oświetlenia. Nie poczułem się lepiej, ale przynajmniej skórze pozwoliłem swobodnie odetchnąć. Skoro już do płuc wciągam tylko kłęby rozgrzanego kurzu.
Płaszczyzna sztucznej wyspy otaczała półpierścieniem ląd, bardziej płaski, aniżeli wynikało z mapy. Wierzchołki porosłych zbitą roślinnością wzgórz zaledwie wystawały spoza anten wieńczących zabudowania. Za halą wybiegał w morze szeroki pomost, czy raczej droga, wzdłuż której ciągnęły się bliźniaczo podobne do siebie ażurowe konstrukcje. Tam go znajdę. Jeśli, oczywiście, nie wezwano go akurat do Singapuru. Albo nie wybrał się na ryby.
Szedłem powoli przez płytę, mrużąc rażone słonecznym blaskiem oczy. Buty ciążyły mi nieznośnie, ale nie odważyłbym się dotknąć bosą stopą tej jedynej w swoim rodzaju patelni. Pomyślałem o pantomacie i jego pancerzu. Nie. Nigdy nie potrafię sprecyzować, co wtedy czułem. Rok temu.
Tak, to już rok. Cała ta historia stała się nierzeczywista, jakbym kiedyś bardzo dawno czytał taką książkę i zabawiał się potem dowolnym uzupełnieniem jej fabuły. Nie potrafię powiedzieć, co zdarzyło się naprawdę, a co było tworem mojej własnej wyobraźni. Tak jak wszystko, co nastąpiło później. Do pewnego momentu.
Przyspieszyłem. Hala rosła przede mną, za przeźroczystą ścianą stały widoczne puste sale, korytarze, otwarte na oścież drzwi i pulsujące rytmicznie gardziele klimatyzatorów. Nieźle byłoby wejść do środka, znaleźć jakąś zaciszną niszę, rozsiąść się wygodnie i pomyśleć, co dalej. Pod warunkiem, że jest coś do wymyślenia.
Z lewej wysoka na pięć, sześć metrów ściana biegła prostym, ślepym murem niemal do przeciwległego krańca platformy. Na prawo od wejścia, znacznie bliżej, urywała się nad brzegiem morza. Już chwilę temu wypatrzyłem przylepiony do niej, zawieszony nad wodą, wąski jak kładka pomost. Skierowałem się w jego stronę. Wszedłem po kilku blaszanych schodkach i znalazłem się w cieniu. Poczułem na twarzy ruch powietrza, przez plecy przebiegł mi przyjemny dreszczyk. Przystanąłem i spojrzałem w dół. Półtora metra niżej ścielił się zbity płaszcz drobniutkich roślin, z których każda dźwigała czerwoną główkę wielkości kurzego jaja. Z bliska wyglądało to zabawnie. Pod warunkiem, że patrzyło się pionowo w dół, nie sięgając wzrokiem do krańców otaczającej wyspę przestrzeni oceanu. Wtedy te roślinki stawały się na powrót obce. Było w tym widoku coś okrutnego.
Wyprostowałem się i szybkim krokiem ruszyłem dalej. Zza załomu ściany wynurzyła się budowla, przypominająca monstrualnie wielki silos. Zbiornik gotowej rudy. Było ich więcej. Do skrajnego, leżącego najbliżej morza wbiegały płaskie tasiemki transporterów.
Poniżej piętrzyły się wsparte na stalowych zastrzałach konstrukcje destylatorów i chłodni. W równych odstępach czerniały opatrzone żółtymi tabliczkami węzły energetyczne. Ciche mlaskanie eskalatorów zmieszało się z dalekim buczeniem pomp i rytmicznym stukotem dobiegającym z wnętrza agregatów. Życie metalurgicznego kolosa płynęło zwykłym trybem. Życie to nie najlepsze słowo. W zasięgu wzroku śladu żywej istoty, jeśli nie liczyć oszukanych roślin.
Przestrzeń za halą przypominała osnowę rozpiętą na staroświeckim warsztacie tkackim. Tysiące, może dziesiątki tysięcy kolorowych kabli, światłowodów i transporterów zbiegło się promieniście w miejscu, z którego brał początek pomost produkcyjny. Musiałem iść samym skrajem platformy, uważając, by nie stracić równowagi i nie znaleźć się w objęciach koncentratorów. Nawet jeśli nie można się w tym utopić, trudno o mniej sympatyczną kąpiel. Nie była to droga przeznaczona dla ludzi, zaszedłem jednak za daleko, żeby się cofać. Gdzieniegdzie przeskakiwałem metrowej grubości rury, załamujące się ciasnymi łukami i znikające w przybrzeżnym gąszczu. Za którymś razem omal nie wylądowałem w wodzie. Zatrzymałem się centymetr nad krawędzią i poczekałem, aż odzyskam oddech.
Читать дальше