Tuż przede mną zamajaczyła jasna plama. Powiększyła się błyskawicznie. Odruchowo przypadłem do bariery, szarpiąc uchwyt pistoletu. Plama zatrzymała się metr przed moją głową. Nie usłyszałem najmniejszego szmeru. Zapomniałem, że go wezwałem. Zapomniałem, gdzie jestem. Wzięło mnie. Mógłbym się nie dziwić, gdyby chodziło o kogoś innego.
Tak naprawdę to czekanie na galeryjce, w nocy próżni, przed drzwiami, które pozostały głuche, jakby zasklepione, pomimo że powinny się otworzyć na pierwsze moje skinienie, trwało nie więcej niż dwie minuty. Zabawne, ile rzeczy może człowiekowi przyjść na myśl w ciągu takich stu dwudziestu sekund.
Cofnąłem się i przepuściłem automat. Przetoczył się tak blisko, że na wysokości piersi poczułem muśnięcie jednej z jego anten. Miał wmontowane dwa ksenonowe reflektory, ale ich nie zapalił. Nie potrzebował światła.
Do drzwi zabrał się po swojemu. Z przedniej części korpusu wysunął igłę małego miotacza. To moja wina. Zapomniałem o ogranicznikach. Sięgnąłem do nadajnika i zmieniłem program. Zawahał się, chwilę manewrował dwoma krótkimi wysięgnikami, po czym nagle znieruchomiał. Powtórzyłem rozkaz. Ani drgnął.
Zamarłem. To więcej, niż mogłem się spodziewać. Oblał mnie pot. Na krtani zacisnęła mi się stalowa pętla. Zostawić wszystko, wydostać się na wolną przestrzeń, ujrzeć gwiazdy… Próbowałem przesunąć się wzdłuż poręczy, ale nie mogłem wykonać ruchu.
Nagle automat drgnął. Nie. Coś wprawiło go w drgania. Trząsł się jak pokrywa zepsutego wirnika. Trwało to kilkanaście sekund. Na chwilę przestałem widzieć, pot zalał mi oczy. Kiedy przejrzałem, tuż za szybą kasku spostrzegłem przesuwający się rozmazany kształt. Nie próbowałem sięgać do pistoletu. Już nie. Wiedziałem, że to na nic.
Spokój. Zimna, niezmącona cisza. Jakby od wieków nie działo się tu nic i nic nie mogło tego zmienić. Tylko automat, mój automat, kierowany przez coś, co nie było człowiekiem, pełznie wolno w kierunku przeciwnym do tego, jaki mu wskazałem. Światło reflektora biegnie znowu, niczym nie powstrzymane, w perspektywę splątanych konstrukcji. Powoli odwróciłem głowę. Automat znajdował się już dobre pięć metrów od drzwi. Wtedy stanął. Poruszył antenami, może zresztą mi się wydało, i znieruchomiał.
Pomyślałem o pantomacie. Dostał go. Może próbował i ze mną, ale przekonał się, że nie warto. Co innego automat. Miał z nim bezpośredni kontakt. Martwe dogadało się z martwym.
Byłem już spokojny. Odrobinę za spokojny, gdyby mnie kto pytał. Moje mięśnie zwiotczały. Miałem ochotę zamknąć oczy i odczekać, aż będę się mógł zbudzić.
Stanąłem plecami do drzwi. Przeszły mnie ciarki, ale tym razem nie musiałem się odwracać. Najgorsze było przede mną. Tkwiło pośrodku galeryjki, nie dalej niż kilka kroków. Jeśli nie miałem go dotknąć, przechodząc, powinienem usiąść na poręczy i przechylony do tyłu przebyć te półtora metra jak niegrzeczny chłopiec w klatce schodowej.
Zrobiłem to. Zbliżając się do automatu uważałem, by świecić stale w ten sam punkt. W pewnej chwili zaświtało mi, że w miejsce rezerwowej anteny, jaką nosiły wszystkie tego typu aparaty, temu wprawiono dzbaniasty, tępo zakończony ryj. A przecież setki razy powtarzałem sobie, czym dysponuję. Prześledziłem wszystkie zmiany konstrukcyjne, wprowadzone w wyposażeniu statku, z myślą o mojej „delikatnej misji”. Delikatnej — oto właściwe słowo. Mogłem się roześmiać, gdybym pamiętał, jak to wygląda. Drobiazg. Zapomniałem o drobiazgu. O tym tępo zakończonym ryju, który był nie czym innym, jak lufą kierunkowego wyzwalacza antymaterii.
Zaciskając na poręczy dłonie w szorstkich, roboczych rękawicach, posuwałem się centymetr po centymetrze, jakbym grał w ciuciubabkę. Ale to nie była gra. Nie można tak grać z własnym automatem. Cokolwiek bym zrobił, będzie wiedział, gdzie mnie szukać.
Kiedy w końcu osunąłem się z balustrady i poczułem pod stopami powłokę galeryjki, mój umysł funkcjonował już w miarę normalnie. Do samej drabinki pod włazem nie obejrzałem się ani razu. I nie próbowałem żądać od automatu, żeby szedł za mną. Dość, że nie zrobił tego z własnej inicjatywy. Czy gorzej: nie z własnej. Nie ma aparatu, wyposażonego w samodzielne zespoły informatyczne, który mógł odmówić posłuszeństwa człowiekowi. Jeżeli jednak niemożliwe stało się faktem, takiego automatu naprawiać nie wolno. W najlepszym razie idzie na złom. To oczywiście teoria. Przynajmniej była nią do dziś.
Piąłem się spokojnie, szczebel po szczeblu, nie patrząc za siebie. W pewnej chwili zadarłem głowę i przestraszyłem się. Nade mną była tylko czerń. Jeśli właz zastanę zamknięty równie głucho jak tamte drzwi…
Nie. Jest gwiazda. Biały punkt, nie większy od główki szpilki wbitej w aksamit. Podciągnąłem się na rękach i jednym zamachem wydostałem na powierzchnię pancerza. Wtedy poznałem tę gwiazdę. Była jaśniejsza od innych. Nie większa, ale jaśniejsza. Tak wygląda Słońce z miejsca, gdzie kończy się jego władztwo.
Zawróciłem i bezwiednie ruszyłem w stronę statku. Po kilku krokach mój reflektor namacał jego korpus z fragmentem dyszy. Dziób pozostawał niewidoczny, zakrywała go wypukłość pantomatu. Wyraźnie natomiast zarysowała się w smudze światła jajowata klapa włazu. Była odchylona, tak jak ją zostawiłem.
Zmieniłem kierunek. Gwiazdy były wszędzie, wybrałem jedną, świecącą bezpośrednio nade mną. Oczywiście mogłem poradzić sobie inaczej. Ale szedłem w gwiazdę, drogą, która w przestrzeni grawitacyjnej wymagała skrzydeł. Chciałem obejrzeć tę półkulę tak skwapliwie usuwaną ludziom sprzed oczu, od kiedy ustał ruch wirowy pantomatu. Uruchomiłem kalkulator. Musiałem mieć pewność. Zresztą pomiar był raczej prosty.
Zwolniłem. Postanowiłem dotrzeć do centralnego punktu odwróconej od Ziemi czaszy i następnie schodzić po spirali aż do najszerszego miejsca konstrukcji. To było wszystko, co mogłem zrobić.
Czerń ustępowała powoli, odsłaniając wciąż nowe konstelacje. Nie śpieszyłem się. Starannie, metr po metrze badałem reflektorem matową powłokę pancerza, jakbym szukał zgubionej zapalniczki. Znalazłem wcześniej, niż mogłem przypuszczać. Ale nie zapalniczkę.
Stanąłem. Podniosłem snop światła i wykonałem pół obrotu. Nic. Poza tym jednym wydęciem, przypominającym odwrócony lejek, dziesięć kroków przede mną. Jakbym patrzył na szkolny model wulkanu. Wybrzuszenie nie przekraczało dwudziestu centymetrów wysokości. U jego szczytu w pancerzu widniała niewielka wyrwa o poszarpanych brzegach, przypominająca przestrzelinę. Mógł to być także cios młota, zakończonego płaskim ostrzem. Ale zadany od wewnątrz. Tylko że nie wymyślono jeszcze młota zdolnego rozłupać betomitowy pancerz. Nie. Ten miniaturowy krater powstał w wyniku celowego działania pantomatu. Co jeszcze? Tysiące rzeczy. Ale na dobrą sprawę to wystarczyło.
Tknęła mnie pewna myśl. Uruchomiłem aparaturę i zbliżyłem się kilka kroków. Tak. Oczywiście, że tak.
Z wyszarpanego w korpusie pantomatu otworu biegł w przestrzeń nieprzerwany strumień sygnałów. Nie musiał tego robić. Wystarczało użyć pierwszej lepszej anteny kierunkowej, jakich nosił setki. Ale anteny były sterowane z Ziemi. Trzeba czegoś więcej?
Pantomat przejął inicjatywę. Moja misja okazywała się bardziej „delikatna”, niż mógł to sobie wyobrazić Norin. Czy nawet Grenian. Jakby nie dość było tamtych zamkniętych drzwi i obezwładnionego automatu. Jeśli ten automat istotnie został tylko obezwładniony. Nie miałem szans, by to sprawdzić. Jeśli w ogóle mogę mówić o szansach.
Читать дальше