— Cholera — powtórzył, zacierając nerwowo dłonie. — Więc on… wymyśl coś! — zawołał gorączkowo. Zerwał się z fotela. — Przecież nie możecie go tak zostawić! Żywy… — zawahał się, ale tylko przez moment — człowiek! — dokończył. — A może… — otworzył usta, potrzymał je chwilę otwarte, po czym zamknął je powoli z powrotem. Może co, właściwie?…
W sali zapanowała cisza. Dobrą chwilę stali naprzeciw siebie w milczeniu, aż wreszcie chłopiec odwrócił się gwałtownie i podszedł do przeźroczystej ściany. Oparł się czołem o jej gładką, zimną powierzchnię i wzniósł oczy ku górze.
Czarnogranatowy świat. Czarnogranatowe niebo.
To niebo tylko tutaj tak wygląda, ten granat jest tym samym, czym na Ziemi błękit. Po prostu słońce świeci zbyt daleko stąd. Ale tam, gdzie pędzi teraz przez próżnię zawieszony w niej pozornie bez ruchu obcy, tam jest tylko czerń. Jedynie obecność atmosfery wokół globu pozwala słońcu czynić niebo Ziemi błękitnym, a niebo Ganimeda — granatowym. Naprawdę niebo jest czarne. Czarne i tylko czarne, chociaż złoci się całe od nadmiaru gwiazd.
Więc nie ma dla niego ratunku? Będzie tak leciał, leciał, aż wreszcie oni, stojąc przed tą szybą, ujrzą gdzieś nad horyzontem płomienistą nitkę. Na Ziemi ludzie powiedzieliby tylko: „popatrz, spadła gwiazda…”. Co najwyżej pomyśleliby sobie szybko jakieś życzenie, żeby ta gwiazda pomogła mu się spełnić. Nawet jeśli w to nikt nie wierzy. Ale kiedy oni tutaj ujrzą za dwie godziny tę jedyną w swoim rodzaju „spadającą gwiazdę”, na wszelkie życzenia będzie za późno… Przecież nie możemy tak czekać! — pomyślał z rozpaczą. Coś trzeba zrobić…
— Czemu po niego nie polecicie?! — zawołał nagle odwracając się jak na sprężynie. — Przecież macie ten pojazd, którym latacie na Ziemię! Jeśli nie może wrócić do swojego własnego statku, to przecież możecie go zabrać innym!.. Zróbcie coś wreszcie… czemu nic nie mówisz?! — krzyknął z pasją.
— Żywy człowiek — zabrzmiał z niewidocznych głośników czysty głos. Znowu komputer wolał ubiec swoją wysłanniczkę”.
— Żywy człowiek — powtórzyła ze smutkiem Sola. — To jego jedyna szansa…
Jarek na moment zamknął oczy. Co to znaczy „żywy człowiek”? — zakołatało mu pod czaszką. Drugi żywy człowiek, zamiast niego, czy jak?… Co, u licha, sobie wyobrażają…
— Nie ma o czym mówić — odezwała się dziewczyna. — Człowiek, tak, ale tutaj… to znaczy, stąd. Z Centrali nie zdążyłby żaden statek. Oni już o tym myśleli… zrobili obliczenia…
Spojrzał na nią z nagle rozbudzoną nieufnością. Czy nie chcą mu zrobić jakiegoś nowego kawału? Mówi tak, jakby próbowała wziąć kogoś pod włos. A prócz niego nie ma tu nikogo, na kim mogłaby próbować takich sztuczek. Tylko… co to ona przed chwilą powiedziała?Jedyna szansa”… Jak to? Więc jednak jest jakaś szansa?…
— Co miało znaczyć to „żywy człowiek”? — spytał jakimś nieswoim głosem. — Mówże, u licha… musiał urwać, żeby zaczerpnąć powietrza.
— Żywy człowiek — dobiegło ponownie ze wszystkich kierunków naraz. Beznamiętny, niski głos. Niski, a przecież nie sposób powiedzieć, że należy do normalnego, przeciętnego mężczyzny. Żywego…
— Powiesz wreszcie, o co chodzi?! — wrzasnął, mimo woli zaciskając pięści.
To ją przekonało. A przynajmniej pozwoliło jej wykrztusić coś, co najprawdopodobniej wolałaby zostawić dla siebie.
— Może lecieć tylko żywy człowiek… — powiedziała niemal szeptem. — Ktoś, kto będzie wydawał polecenia automatom sterowniczym bezpośrednio z kabiny statku. Kto potrafi samodzielnie myśleć w obliczu wszystkich możliwych zdarzeń. Trzeba go znaleźć tam, w przestrzeni. A potem zabrać na pokład. To wymaga wielu manewrów. Tymczasem zdalne sterowanie stąd, jak to robimy zawsze, tym razem odpada. Łączność… nie ma jak utrzymywać łączności między bazą a statkiem… rozumiesz?…
Czy zrozumiał? Niewiele tu było do rozumienia. Niewiele, a zarazem wszystko.
Jarek przełknął ślinę i odchrząknął, zanim mógł wymówić następne zdanie, które jednakże musiało zostać powiedziane.
— Co ten żywy człowiek… miałby tam do roboty? To znaczy, co musiałby umieć, żeby… to się udało?…
Sola milczała. Mijały sekundy, niemal równie ciężkie jak wtedy, kiedy nagle zniknęła mu z oczu, tam, w sercu dzikich, ganimedzkich gór.
— No… — nie wytrzymał chłopiec.
— Bezpośredni kontakt — znowu głos komputera. To znaczy, Sola sama także była tylko obrazem ilustrującym głos komputera, ale… czy nie „wyspecjalizowała” się już trochę za bardzo w swojej roli przewodniczki i opiekunki gościa z Ziemi?…
— Tak — zgodziła się Sola jakby z wahaniem. Dziwna sprawa. Jarek odniósł nagle wrażenie, że komputer domaga się od swojej „dziewczyny” czegoś, na co ta nie bardzo ma ochotę się zgodzić. Jakby naprawdę nie byli jednym i tym samym. Zabawne. To znaczy mogłoby być zabawne, gdyby nie okoliczności… a także nie to, czego chce ten komputer. Bo Jarek już się domyślał…
— Tak — powtórzyła Sola. Potrzebny byłby bezpośredni kontakt pilota… żywego pilota — podkreśliła z automatami sterowniczymi. Sam pilot nie miałby wiele do roboty, poza wydawaniem poleceń… na przykład: zatrzymać się… przyśpieszyć… skręcić w prawo… i tak dalej. O to ci, zdaje się, chodziło?… — zakończyła z wyraźną ulgą.
Czy o to? Powiedzmy. W każdym razie teraz wie, na czym stoi. A raczej, na czym leci…
Jarek wyprostował się jak struna.
— Lecę — oznajmił twardo. — Przygotujcie mi statek… — urwał.
Kości zostały rzucone. Sam nie bardzo wiedział, jak do tego doszło. Chyba było tak, że ta decyzja dojrzewała w nim już od jakiegoś czasu… od pierwszej chwili, kiedy zaczął się orientować, o co tamtym naprawdę chodzi… On był tą jedyną szansą obcego kosmonauty. Ich „człowieka”. Dla uratowania człowieka można poświęcić bardzo wiele. Można zaryzykować życie drugiego człowieka. Ale co zrobić w sytuacji, kiedy ten drugi człowiek jest, jakby tu powiedzieć… no, w każdym razie niezupełnie tym, co od dziecka zwykło się nazywać człowiekiem właśnie?
Jeśli Jarek naprawdę był jedyną szansą uratowania przybysza z ich „Centrali”, wahanie automatów, ich niepewność, czy mogą go wciągnąć do ryzykownej walki o jego uratowanie, powinny chłopcu powiedzieć więcej, niż wszystkie dotychczasowe opiekuńcze zabiegi, jakim był poddawany. To już naprawdę coś więcej niż te „stymulatory”, to „zjedz coś”, „prześpij się”, czy nawet „proszę, rozporządzaj bazą…”. Tylko że chłopiec w tej chwili nie myślał o tym tak właśnie. Prawdę mówiąc, nie myślał o niczym. Za chwilę znajdzie się w kabinie kosmolotu i będzie go prowadził… w każdym razie tak, jakby prowadził… bo chociaż ten kosmolot wywiezie go z bazy i zapewne przywiezie do niej z powrotem, ale uratować obcego może tylko on sam, Jarek Koliński, jeśli stanie na wysokości zadania. Jeżeli w odpowiedniej chwili potrafi wydać właściwe polecenie… kiedy? Jak ono powinno brzmieć? Jak lecieć, żeby trafić? Szansa przypadkowego spotkania w kosmosie dwóch statków jest tak mała że praktycznie nie ma jej w ogóle. Musi wiedzieć, dokąd lecieć, kiedy się zatrzymać… przecież nie ma łączności…
Nie, Jarek nie myślał o tym, że w sytuacji, jaka się wytworzyła, „obcy” pokazali mu się z jak najlepszej strony. Teraz chodzi o to, żeby on sam pokazał im, co potrafi. Jeśli uda mu się uratować przybysza z gwiazd… nie, nie, zostawmy to na później.
Читать дальше