Wtedy jego pojazd spotkał na swojej drodze jakieś drobniutkie, bujające w galaktycznej próżni ciało. Mógł to być mały meteoryt, mikroskopijny okruch dawno rozpryśniętego globu, który zapędził się aż tutaj. Oczywiście automaty nie dopuściły do zderzenia, rozbijając po prostu w pył tę drobinkę, która odważyła się stanąć na drodze potężnego kosmolotu. Tylko że część tego pyłu osiadła na pancerzu statku. I człowiek… powiedzmy, że człowiek, bo jak go nazwać, który podróżował w kabinie tego kosmolotu i któremu czujniki doniosły o obecności na pancerzu szczypty obcego popiołu, postanowił przyjrzeć mu się z bliska. Chciał poddać go analizie chemicznej, spróbować odgadnąć, skąd przybył, może nawet czym był kiedyś, meteorem, kawałeczkiem planety, czy jeszcze czymś innym. Oczywiście, mógł wysłać na zewnątrz automat, żeby odwalił tę robotę za niego. Ale siedział już w kabinie blisko trzy doby, lot przebiegał gładko, kolorowe wskaźniki na ekranach i pulpicie sterowniczym pokazywały niezmiennie, że wszystko jest w porządku i że statkowi znikąd nie zagraża najmniejsze niebezpieczeństwo…
Krótko mówiąc, włożył skafander, przeszedł do śluzy, gdzie automaty sprawdziły jego ubiór wraz z należącymi do niego urządzeniami, po czym otworzyły przed nim właz, a tym samym nieskończoną przestrzeń wszechświata. Wyszedł na zewnątrz, stanął na pancerzu statku… i wtedy właśnie popełnił ów jeden jedyny błąd, jedno jedyne przeoczenie… Mianowicie, zatrzasnął za sobą klapę włazu. Zrobił to dlatego, że ten obcy popiół pozostały po spaleniu przez miotacze statku ciała, które pojawiło się w próżni, osiadł na pancerzu tuż obok wejścia i stercząca ku górze klapa po prostu przeszkadzała mu w manewrowaniu aparaturą. Oczywiście komputer statku, utrzymujący nieprzerwaną łączność zarówno z Centralą, z której kosmolot wystartował, jak i z bazą na Ganimedzie, przekazał w jedną i drugą stronę szczegółowe informacje, o wszystkim, co zrobił przebywający na pokładzie człowiek. Tylko tak się złożyło, że informacja o zatrzaśnięciu przez tego człowieka włazu, z chwilą kiedy znalazł się na zewnątrz statku, była już ostatnią. Zaraz potem łączność urwała się, jak nożem uciął. I aż do teraz, pomimo nieustannie podejmowanych przez komputery obu końcowych stacji wysiłków, nie udało się jej odzyskać.
W normalnych warunkach wyjście ze statku, a nawet zamknięcie za sobą włazu, nie groziło żadnymi przykrymi konsekwencjami. Ale jakie właściwie warunki można w kosmosie uważać za normalne? Groźba pojawia się szybciej niż myśl, dosłownie szybciej, bo umysł człowieka nie zdoła nawet uprzytomnić sobie, że coś się dzieje, kiedy jest już po wszystkim. I tak samo szybko przemija. Albo i nie. Dlatego w uprzedzeniu wypadków, w manewrowaniu statkiem lecącym z szybkością większą od światła, w sterowaniu miotaczami, które usuwają z jego drogi przeszkody, wyręczają człowieka szybsze niż jego myśl automaty.
W momencie kiedy podążający na spotkanie z Jarkiem przedstawiciel obcej cywilizacji zatrzasnął właz i odwrócił się, by przystąpić do badań, jego statek i on sam wpadł w czołową falę promieniowania kosmicznego, tę właśnie która kilka sekund później miała zdmuchnąć z przełęczy na Ganimedzie obraz Soli. A automaty pokładowe kosmolotu zareagowały dokładnie tak samo, jak podobne im twory zainstalowane w bazie. To znaczy w ułamku sekundy otoczyły statek polem ochronnym. I na tym właśnie polegał popełniony przez obcego kosmonautę błąd. Automaty nie mogłyby bowiem uruchomić urządzeń wytwarzających to pole, gdyby właz pozostał otwarty. Uchylona klapa stanowiłaby dla nich sygnał, zawierający informację, że człowiek jest na zewnątrz statku. Po prostu działałaby wtedy automatyczna blokada bezpieczeństwa. A tak, obcy pilot sam, zamykając za sobą drzwi, wyłączył tę blokadę. Pole zaskoczyło, odcinając go od kabiny kosmolotu.
Zetknięcie z samym polem nie było dla obcego niebezpieczne. Jego skafander skutecznie ochronił człowieka przed losem, jaki spotkał rzucane przez Jarka kamienie. Nie tylko zresztą ten jeden skafander. Prawda wygląda tak, że te kamienie wcale nie były chłopcu potrzebne. Mógł najspokojniej w świecie zbliżyć się do bazy i uderzyć kaskiem w pole ochronne. W skafandrze, jaki miał na sobie, nie groziło mu to żadnym porażeniem. Co najwyżej odbiły się od jego pola jak piłka. Bo przedostać się na drugą stronę tak czy inaczej nie mógł. Dlatego, być może, komputer bazy zachował względny spokój przez cały czas, kiedy Jarek walczył o swoją szansę powrotu. Tak, tylko że chłopiec o tym nie wiedział. Dla niego dotknięcie pola oznaczało śmierć. I w tej sytuacji słowa Soli „zachowałeś się dzielnie” trzeba uznać za w pełni uzasadnione. Kto wie, może nawet za skromne…
Otóż przedostać się przez to pole, otaczające tam nie bazę, a jego własny statek, nie mógł także obcy kosmonauta. Skafander uchronił go przed spaleniem, ale równocześnie odrzucił od pancerza daleko w czarną noc próżni. Mógł wprawdzie, posługując się pistolecikiem gazowym, tak żeby wykorzystać siłę jego odrzutu, wrócić z powrotem w pobliże statku, ale to było już wszystko. Aby dostać się do włazu i otworzyć go z zewnątrz, musiałby przedtem polecić automatom, by wyłączyły pole. A nie mógł im przekazać żadnego polecenia, ponieważ, dokładnie tak, jak to miało miejsce niewiele później na Ganimedzie, strumień promieniowania kosmicznego przerwał wszelką łączność radiową.
Tak więc gdzieś w przestrzeni, niezbyt już daleko jak na odległości między gwiazdami, znajdował się teraz nie jeden, ale dwa statki, które podążały z szybkością większą od światła w kierunku bazy na trzecim księżycu największej planety naszego układu słonecznego. Jednym z nich był potężny kosmolot, szczelnie zamknięty i otoczony polem ochronnym. Drugim maleńka przy tamtym kolosie figurka w cienkiej stosunkowo powłoce skafandra, bezwolnie przebierająca w próżni nogami i rękami, równie jak statek odcięta od głosów swoich bliskich i w ogóle wszystkich możliwych nadajników w całym kosmosie. Za dwie godziny obydwa pojazdy osiągną górne warstwy atmosfery Ganimeda. Statkowi to nie zaszkodzi. Jego urządzenia automatycznie zredukują szybkość lotu. Gruby pancerz co najwyżej zaczerwieni się lekko od żaru, powstałego na skutek tarcia o jego powłokę cząstek gazu atmosferycznego, po czym wszystko odbędzie się tak jakby za sterami w kabinie nawigacyjnej siedział żywy kosmonauta. Albo i lepiej. Rakieta przyhamuje wytraci pęd, odwróci się, stając na swoim ogniowym ogonie, następnie wyląduje łagodnie, jak zawsze. A człowiek? Człowiek nie ma żadnej, najmniejszej szansy. Skafander nie jest obliczony na samodzielne podróżowanie w przestrzeni kosmicznej. Nie przyhamuje przed atmosferą. Wpadnie w nią z szybkością promieni słonecznych, albo i większą, i w milionowej części sekundy stanie w płomieniach, by w następnym momencie rozpaść się w nicość. Jeszcze dwie godziny. Jeśli w tym czasie ten strumień promieniowania nie znajdzie się już daleko stąd, nikt i nic nie będzie w stanie zmienić losu obcego kosmonauty.
Tak właśnie wyglądało w tej chwili położenie istoty z „Centrali”, która wybrała się w podróż, aby powitać w bazie, zbudowanej daleko od swojego własnego słońca, przybysza z Ziemi.
— Cholera — wyrwało się Jarkowi, kiedy Sola skończyła. Początkowo denerwował go jej smutny, zbyt łagodny ton i przeszkadzał mu słuchać. W pewnej chwili miał nawet zamiar przerwać jej monolog, kiedy ten zaczął się już stawać zanadto podobny do wykładu Pana Kowalika. Potem jednak zapomniał wszystkim poza tym jednym statkiem pędzącym teraz ku nim przez międzygwiezdną przestrzeń i wyrzuconym poza jego burtę człowiekiem. Więc nie ma żadnej rady? Nic nie można zrobić? Nawet z tymi ich wszystkimi automatami, komputerami, przystawkami i licho wie czym jeszcze?!
Читать дальше